Wojenne losy
Nieuniknionym końcem życia jest śmierć. Wszystko, co żyje musi kiedyś umrzeć. Nawet Bóg groźnie przepowiedział nam ludziom w Biblii „z prochu powstałeś w proch się obrócisz”. Choć nie myślimy, a raczej staramy się nie myśleć o własnej śmierci, to jednak ona zawsze jest i to tuż obok nas. Człowiek nie potrafi odgadnąć tej zagadki, dlaczego każdy z nas ma ją tuż obok siebie i to przez całe swoje życie. Jednak jak się mówi, „co komu pisane…” Nikt nie potrafi odkryć i zgłębić tajemnicy śmierci. Choć ryzykujemy codziennie własnym życiem, czy to świadomie czy nawet nie, nie myślimy o tym, że właśnie to „nieuniknione” dosłownie chucha nam na kark. Ktoś umiera ze starości, ktoś przypadkiem, ktoś sam sobie wybiera ten moment, jednak mnie zastanowiło w tym zagadnieniu właśnie to, czemu czasem człowiek wprost wbrew własnej woli „dotyka” własnej nieuniknionej śmierci i to wiele razy, a i tak udaje mu się od niej uciec. To tak jakby przebiegać wielokrotnie z zamkniętymi oczami przez autostradę i nie zostać nawet potrąconym. Rozmawiałem z ludźmi, których koleje życia a zwłaszcza wojna zbliżyły do śmierci, gdzie los popchnął zawiązując przedtem oczy przez „najruchliwszą autostradą” ku nieuniknionej śmierci a jednak udało im się ocalić życie i to wiele razy. Niesamowite, że my zwykli dziś ludzie nie zastanawiamy się przechodząc przez jezdnie, czy aby ten jeden fałszywy krok naprzód nie będzie tym naszym ostatnim. Kiedy pędząc samochodem, nie zastanawiamy się, czy to nie dziś wpadnę w poślizg, a może ktoś mi wyskoczy z bocznej drogi. Ryzykujemy i giniemy. Udaje się nam, może raz w życiu, że umknęliśmy niechybnej śmierci. Ktoś nie wsiadł do pociągu, który się wykoleił, ktoś nie wsiadł do samolotu, który się rozbił, ktoś w porę wyhamował itd. itp…Ja dam tu przykład, że czasem życie, Bóg, lub zwykły los potrafi być niesamowicie przychylny, wprost niewiarygodne, by mógł pomóc człowiekowi i to nie raz, ale wiele razy! Czy istnieje przeznaczenie? A może naszym życiem rządzi zwykły przypadek? Oceńcie sami.
Rozmowa z nieżyjącym już Tadeuszem Henningiem.
Historia tego człowieka mogłaby być kanwą niejednego filmu czy książki! Kto ma ochotę niech przeczyta, niestety moja pamięć po tylu latach jest już zawodna, nazwisk, niektórych nazw już nie pamiętam, ale opowieści są prawdziwe. Nawiasy to moje uwagi!
Sieradz 1999 rok
„Urodziłem się w Sieradzu w dość zamożnej rodzinie. Mój ojciec był geodetą i mogłem się pochwalić, że jako jedni z nielicznych mieszkańców mieliśmy własny samochód. Pan pochodzi z Liskowa? Tak? Pamiętam jak w 1937 roku byłem z ojcem w Liskowie. Odbyła się tam wielka wystawa „Praca i Kultura Wsi” gdzie przyjechał osobiście Prezydent Mościcki, Premier, czy naczelny wódz Marszałek Rydz – Smigły. Mój ojciec zabrał mnie wtedy na ta wystawę naszym samochodem. Pamiętam tą wystawę, i jakie to piękne czasy dla nas były!(…)
Jak Niemcy wjechali do Sieradza właśnie skończyłem 16 lat. Pamiętam jak całe miasto było puste, gdyż jedni uciekli, a inni pochowali się w swoich domach. Ja z matką i bratem zostałem w Sieradzu. Ojciec zaginął gdzieś na froncie i nie mieliśmy o nim żadnej informacji. Siedzieliśmy w piwnicy naszego domu, razem z kilkoma sąsiadami. Czuć było, i słychać drżenie i huk przejeżdżających samochodów. Nie wytrzymałem i wybiegłem z piwnicy to zobaczyć. Pan sie dziwi? Chciałem zobaczyć jak wyglądają niemieckie czołgi, uzbrojenie, mundury itd. byłem chłopakiem, nastolatkiem, byłem wojska ciekawy. Stałem na ulicy (dziś Jana Pawła) i patrzyłem na kolumny pędzące w stronę Łodzi. Mimo, że czułem nienawiść do agresora to jednak muszę przyznać, że prezentowali się wspaniale! Niech Pan nie zaprzecza, że tak nie jest! Mieli ładne mundury, nowoczesną broń i do tego zmechanizowaną. Co, jak co, ale to trzeba im przyznać. Jak przejechały wojskowe kolumny, za nimi do miasta zaczęły wjeżdżać żandarmi, szybko się też sieradzanie przekonali, co to gestapo, Hitlerjugend, deportacje, wysiedlenia itd. Oczywiście najpierw zabrali się za Żydów. Wywozili ich do obozu przejściowego do Chełmna nad Nerem. Dziś wszyscy wiemy, że obóz był przejściowy, ale prosto do nieba. Zna Pan historie wie Pan, że każdy Polak musiał zdjąć czapkę przed Niemcem i powiedzieć Guten Tag kłaniając się nisko? Przez ten nakaz właśnie pierwszy raz spojrzałem śmierci w oczy. Idąc ulicą, mijałem przejeżdżający obok mnie jakiś nieznany mi pojazd wojskowy. Stanąłem i patrzyłem z zaciekawieniem jak mnie mija. Wtedy usłyszałem za plecami po niemiecku „cholerny Polaczku jak cię nie nauczyli zdejmować czapkę przed oficerem to ja ci ją zdejmę” dostałem mocny cios w tył głowy. Upadłem na chodnik zamroczony. Nade mną stał niemiecki oficer. Złapał mnie za kołnierz i podniósł, targając brutalnie prowadził mnie do komisariatu żandarmerii. Ciągnąc mnie niemal po bruku, klął po niemiecku. Dociągnął mnie tak pod same schody. Z budynku wyszedł jakiś oficer policji. I ten, co mnie uderzył tłumaczył żandarmowi, jakich to się win dopuściłem. Znałem doskonale język niemiecki, moje nazwisko mówi wszystko, mój ojciec był Niemcem. Choć w domu naszej „niemcości” się nie okazywało i nie czuło. Ojciec uparł się się, że jego zadaniem, jako ojca i Niemca jest nauczyć mnie mówić płynnie po niemiecku. Miałem najlepsze nauczycielki. Tak więc słyszę rozmowę i nie wiem czy płakać czy nie. Pomyślałem tylko o jednym, że wywiozą mnie do obozu. W pewnej chwili ten żandarm powiedział, że zamknie mnie w celi a potem wyśle „tam gdzie mnie nauczą kultury dla Niemców” jednak oficer powiedział, że to za mała kara i mówił żandarmowi, że mają mnie dołączyć do grupy polskich bandytów skazanych na śmierć. Policjant się musiał zgodzić, choć nadal oponował za moją deportacją do obozu. W końcu chwycił mnie pod ramie i zaczął prowadzić gdzieś na miasto. Niech Pan sobie wyobrazi, już jestem pewny, że chce mnie wyprowadzić poza miasto i zastrzelić. Byłem tak wystraszony, że nie odezwałem się nawet słowa. Nie wiem czy to zbawienie losu, czy przeznaczenie, ale niech Pan mi uwierzy. W życiu jest tak, że czasem jedno nawet małe wydarzenie wpływa na resztę naszego życia. Przekona się Pan po tym, po tym, co ja przeżyłem, że tak jest. Ale o tym za chwile. Idąc ulicą mijaliśmy moje znane od urodzenia budynki. W ciszy żegnałem się z tym widokiem, jakbym miał patrzeć na nie ostatni raz. Nagle za rogu usłyszałem dudnienie bębna i marsz wielu kroków. To równo szli młodzi z Hitlerjugend. Stanęliśmy oboje i ja wtedy zdjąłem czapkę. Jak przeszli ten mój policjant zapytał mnie po niemiecku, dlaczego to zrobiłem, skoro nie zdjąłem jej przed tamtym oficerem. Wtedy odpowiedziałem mu w jego języku, że jestem polskim harcerzem i uczono nas, że zdejmuje się czapkę przed każdym sztandarem z szacunku dla niego a Jungenowcy nieśli taki sztandar. Policjant oniemiał i zaczął mnie wypytywać a to, kim jestem, a to skąd znam ich język itd. Proszę sobie wyobrazić, że w tym samym momencie przybiegła moja mama, ktoś ze znajomych musiał jej powiedzieć, że mnie aresztowali. Płakała i prosiła tego policjanta by mnie puścił. Ten wypytywał o ojca, o rodzinę itd. To, że to zrobił, właśnie potem odbiło się na moim życiu! W końcu żandarm spisał nasz adres i zagroził że mam w domu czekać pod karą śmierci, Aż się zjawi. Tak zostałem cudem uratowany, niestety szczęście było krótkie a nawet sprowadziło na mnie jeszcze większe narażenie własnego życia. Żandarm wrócił po kilku dniach. Powiedział, że miałem być zastrzelony, że uratował mi życie i wolność, bo ugadał tamtego oficera by darował mi winy. Matka była szczęśliwa, jednak zły los podstawił pod to moje uratowanie coś od siebie. Żandarm stwierdził, że jako pół-Niemiec, powinienem wstąpić do Werhmachtu i służyć swojemu krajowi a nie upadłej Polsce. Niech sobie Pan wyobrazi nasze miny. Matka moja od razu powiedziała, że jesteśmy Polakami i żadnej Volkslisty nie podpiszę. Żandarm się wściekł i oznajmił nam, że karta powołania mnie do wojska przyjdzie wkrótce i my możemy sobie zdychać jak chcemy a jeśli się nie stawie, to matka, ja i mój brat trafimy do obozu. Trzasnął drzwiami i sobie poszedł. Nie będę Panu mówił, co działo się potem. Nie mieliśmy wyboru, karta przyszła i wysłali mnie do obóz szkoleniowego do (ups! Nie pamiętam) Tam, dostałem mundur, itd. i dostałem się na szkołę wojskową razem z takimi pół-narodowcami. Głównie to byli Ślązacy. Tam uczyli mnie strzelać, musztry itp. Nasza kompania była tak dobrana żebyśmy nie odczuli różnicy od prawdziwych Niemców. Mój język miał akcent, ale, że tak powiem nie zwracano na niego uwagi. Może się Pan śmiać i dziwić, ale najbardziej pamiętam strzelanie z karabinu maszynowego MG 42. To była potęga najlepsza broń tego typu broń na świecie, szybkostrzelność była taka, że Amerykanie mawiali, że odgłos był taki jakby darto materiał. Po skończeniu szkoły każdy z nas dostawał przydział. Cieszyłem się, bo moi koledzy (niekoniecznie ochotnicy, ale też Ci z musu) dostawali się do różnych jednostek. Z biciem serca czekałem na swój przydział, przyszedł…Krigsmarine! Marynarka wojenna! Niech sobie pan wyobrazi! Załamałem się, bo pomyślałem, że jeśli zginę mama nawet trumny nie zobaczy. Szok się powielił, bo okazało się, że dano mnie na okręty podwodne! Dostałem się do portu, Kiel (Kilonia) byłem totalnie załamany, wiedziałem, że nie przeżyje. Dano mnie na okręt szkoleniowy U (ups! Nie pamiętam) Pływaliśmy blisko brzegu ucząc się być podwodniakiem. Nie mogłem tam wytrzymać. Tego się nie da opisać jak wygląda życie w tym metalowym słoiku (opisał, ale ominę). Służyłem w maszynowni, smarowałem silniki, dusiłem się spalinowe, do tego było tam duszno i gorąco. Zaprzyjaźniłem się z jednym z mechaników. Na imię miał Oskar. On polubił mnie i poradził mi jak uciec z tej służby. Kazał mi „wyhodować” sobie paznokieć u małego palca i jak będziemy pod wodą wbić go sobie w nos z całej siły i przekręcić. Niech sobie Pan wyobrazi jak długo się taki paznokieć „hoduje” i kto miałby odwagę dziś go wbić by spowodować krwotok. Zrobiłem to! Krew poszła mi z nosa, zabrano mnie do lekarza. Jaka była moja rozpacz jak stwierdzono, że to zwykły przypadek. Wyhodowałem nowy, jednak minęło tyle czasu, że zdążyłem się przekonać , co to bomby głębinowe. Wy nie wiecie, co to, niby wybucha, niby ma zniszczyć okręt i zabić załogę a wie Pan, że taka eksplozja może tego nie zrobić a złamać np. Panu nogę lub kręgosłup ?! Fala uderzeniowa! Drugie wbicie naprawdę pomogło. Stwierdzono, że nie nadaje się, bo pęka mi coś w nosie od ciśnienia. Przeniesiono mnie z podwodniaków na okręty Kriegsmarine typu trawler. Od tej pory służyłem na okręcie o wyporności niewielkiej (1600 ton? Nie do końca pamiętam) Mój okręt miał za zadanie likwidowanie zagrożenia związanego z morskimi minami. Usuwaliśmy miny po prostu. Pan wie jak to wyglądało? Z biegiem lat były coraz nowocześniejsze miny. Najpierw kontaktowe (zapalnikiem uderzały w burtę, kto nie wie – wyglądały jak bombki na choinkę, ale z kolcami, to były zapalniki) tego typu bomby unicestwialiśmy ciągnąć za sobą jakby linę (sieć) urwane z łańcucha (tym trzymały się dna) wypływały za nami na powierzchnie. Wtedy dawano nam broń strzelecka i strzelaliśmy do nich. Rzadko eksplodowały (na moje pytanie czy ktoś trafiał w te kolce) a jak już to siła wybuchu była potężna. Dziurawiąc obudowę takiej kuli szły na dno i o to chodziło. Pewnie leżą aktywne tam do dziś. Były tez miny magnetyczne. One wykrywały stalowe kadłuby statków i wtedy przyczepiały się do burt eksplodując. Te miny „wyskakiwały” samoczynnie za naszym trawlerem, bo pod kadłubem mieliśmy kabel elektryczny, który wytwarzał pole magnetyczne niejako „oszukując” czujniki tych min. Jak wprowadzono miny akustyczne (reagowały na dźwięk) założono nam pod wodą specjalne rury. One jak okręt płynął wytwarzały dźwięk. Miny te „myślały”, że to dla nich cel, wypływały za naszym okrętem a potem zostawały zatopione przez nasze kule. Tak to wyglądało.
Nasz okręt (nazwy ja już nie pamiętam) stacjonował w różnych krajach, Norwegia, Dania, Holandia. Byłem młody, moi, chcąc nie chcąc, koledzy ze statku wiedzieli tylko tyle, że jestem Niemcem pochodzącym gdzieś ze wschodu. Pamiętam jeszcze jedno moje otarcie się o śmierć. Mój okręt został uszkodzony przez brytyjski samolot. Dostaliśmy rozkaz zacumowania w porcie w Dani (o ile mnie pamięć nie myli) poznałem tam piękną Dunkę. To ona mi pokazała, co to prawdziwa „miłość”, smakując tej miłości, spóźniłem się się na mój okręt! To znaczyło dezercje i sąd wojenny. Jednym słowem śmierć! Wie Pan, co mnie uratowało??? Okręt płynął (z A do B nie pamiętam) i tam został uszkodzony kolejny raz, tym razem tak poważnie, że kapitan został ciężko ranny i zabrany na ląd, a mnie w tym zamieszaniu nie policzyli i dzięki kochliwej Dunce trafiłem na statek w remoncie. Nikt się nie dowiedział, oczywiście z oficerów. Marynarze wiedzieli i śmiali się, że „miłość” by mnie zgubiła. Statek został wyremontowany i dostał nowego kapitana (i znowu nie pamiętam nazwiska, choć to bardzo ważne!) Tym razem stacjonowaliśmy w Norwegii. Pamiętam była mocna zima, nasz statek nie mógł wypłynąć, wiec podłączono go do jakieś wielkiej jednostki, jako pływająca kotłownia. Jak mówiłem kochliwy byłem, a Norweżki piękne, wiec poznałem jedną taką zielonooką. Miłość kwitła i stale na służbę wracałem zmęczony i niewyspany. Moim zadaniem na tej służbie było palenie w tym kotle (rodzimym statku) i utrzymywanie stałego ciepła i ciśnienia). Mój okręt, jak mówiłem miał nowego kapitana. On jedyny (przeczytał pełną listę dossier załogi (nie pamiętam ilu ich było, jeśli się nie mylę koło 100) i tam doczytał, że ja jestem tak naprawdę Polakiem. Wiedział o tym, tylko on! Pewnej nocy wróciłem od mojej Norweżki, dość, że „wypieszczony”, to jeszcze po iluś tam szklankach wina. Siedziałem przed tym kotłem i patrzyłem na wskaźniki. Co tu gadać usnęło mi się, wie Pan, co mogło się wydarzyć? Jak za dużo ciśnienia byłoby wielkie bumm! Jak za mało zamarznie hydraulika i nasza i okrętu podłączonego do nas. Co za tym idzie oba niezdolne by były do działania! Budzę się i patrzę, przede mną stoi ten mój kapitan. Powiem tak, wolałbym diabła zobaczyć niż jego! Nie będę krył padłem dosłownie na kolana i zacząłem się tłumaczyć. On stał w pidżamie miał na sobie płaszcz owinięty na ramionach i nic nie mówił. Kapitan na okręcie ma prawo sądzić i skazywać, naraziłem swoją załogę i tego statku podłączonego do naszego, nawet na śmierć zostałbym skazany gdyby kocioł wybuchł albo na groźbę zbombardowania przez aliantów, czyli też śmierć. Kapitan kazał mi wyjść, wyszedłem pierwszy, nagle poczułem ból, potężnie, dosłownie powiem, kopnął mnie w dupę. W oficerkach! Byłem pewny, że złamał mi kość ogonową, do tego jutro zostanę na raporcie porannym sądownie rozstrzelany. Przeleżałem i z bólu, i ze strachu całą noc. Rano raport, a tu…cisza, wierzy Pan nie powiedział nic, nie wydał mnie ani kolegom ani oficerom. Znowu otarłem się o śmierć, mimo, że siedzieć nie mogłem na tyłku wiele tygodni! Mógł powiedzieć moim kolegom, że jestem w połowie Polakiem (byłby problem) mógł zgłosić mnie do raportu, co by skończyło się z kulą w mojej głowie. Nic nie zrobił, tym kopem mnie skarał i tym samym, uratował mnie od pewnej śmierci! Niech sobie Pan wyobrazi, w 1945 roku mój okręt poddał się Brytyjczykom. Weszli na nasz okręt i oczywiście przesłuchiwali naszych oficerów. Jeden z nich, o czym nie wiedziałem był SS-manem. Wszyscy mieli trafić do wiezienia, (jeśli pamiętam były oskarżenia o ostrzelanie tym statkiem rozbitków na morzu północnym) mnie wezwano z innymi na przesłuchanie. Było kilku oficerów brytyjskich, rozmawiałem z nimi przez tłumacza (po niemiecku) i jeden z nich coś pod nosem powiedział po polsku, odezwałem się się zdziwił się i zaczęliśmy rozmawiać. Znalazł moje dossier i wiedział już, że ja Polak z Sieradza. Zostałem głównym świadkiem, (bo wiarygodnym) wypytywali się o mojego kapitana, opowiedziałem im o tym, że, mimo, że wiedziałem, że nie jestem pełnym Niemcem nie doprowadził mnie pod sąd wojenny. Wymierzył mi kare, jako kapitan! A nie jak Niemiec Polakowi! Choć wiele lat odczuwałem tego kopniaka wiem, że uratował mnie przed śmiercią, wiem też, że ja go przed wiezieniem! Jak to los potrafi płatać figle, ratować, zabijać lub odpłacać się dobrem za dobro, lub złem za złe. Proponowano mi pozostanie w Niemczech, ale wróciłem do mamy do Sieradza. Mój brat (też w Werhmachcie jak się potem okazało, był kierowcą) wrócił po wielu miesiącach po wojnie. Ojciec zaginął i do dziś nie wiem co się z nim stało, a ja zostałem introligatorem w Łodzi i tak dożyłem starości (zmarł dwa lata później we własnym łóżku) Tak Panie Arku można policzyć ile razy w te 5 lat uniknąłem śmierci. Władze PRL wiele lat szykanowały mnie za moją służbę. I nie pomogło to, że zostałem zmuszony. Wypracowałem swoją emeryturę, nigdy nie byłem kombatantem, choć strzelałem tylko do tarczy i min, potraktowano mnie jako zbrodniarza, zdrajce. Tak wyglądało moje wojenne życie.”
Relacja spisana zupełnie przypadkiem. W 2011 roku jadąc zwykłym autobusem PKS-u. Jechaliśmy we troje, ja, kierowca i jakiś starszy pan. Kierowca głośno wyzywał na to, że droga nie jest odśnieżona. Wtedy, odezwał się ten staruszek.
„Panie już nie narzekaj, nikt z was tak nie nienawidzi śniegu jak ja. Czemu? Panowie kiedyś to były zimy, czasem żeby wyjść z domu trzeba było się odkopać, a mróz był taki, że drzewa pękały ludziom na oczach. Człowiek przyzwyczajony był i jakoś żył. Śnieg pomogli mi znienawidzić Niemcy. Pochodzę z Ciepielewa (5 km ode mnie) Tam się urodziłem i wychowałem. Jak napadał śnieg, każdy z nas odgarniał go wokół swojej chałupy. A okupant ściągał pługi śnieżne do wszystkich wiosek naszej gminy. Wtedy tak zasypało, że chyba pług nie mógł przyjechać. Straszny zamęt się zrobił, wpadli do nas na wieś żandarmi i wyciągali nas z chałup. Byłem lekko ubrany, bo to było rano, niektórzy nie mieli nic na sobie, a był duży mróz. Popędzili nas przez Lubień (wtedy torfowisko, dziś jezioro i las) byliśmy pewni, że rozwalą nas wszystkich w lesie, bo nawet nie dali się ubrać. Ludzie płakali, modlili się, inni szli milcząc. Zimno było straszne, do tego poganiano nas stale, dochodziło też zmęczenie. Kiedy już pogodziliśmy się z losem, minęliśmy las. Wyszliśmy na drogę do Strzałkowa (to jakieś 7 km) na skrzyżowanie. Strzałków był odcięty od świata właśnie przez ten śnieg. Dali nam łopaty, takie prawdziwe i różne takie prymitywne, zrobione na szybko z drewna i kazali kopać. Panowie my w koszulach, kalesonach, jak kto został zabrany, kopaliśmy śnieg do wysokości pasa normalnego człowieka! Przecież od skrzyżowania do Strzałkowa jest stromo pod górę i dość znaczna odległość (sprawdziłem około 2 km) panowie sobie wyobrażają? Te cholerne szkopy biły każdą osobę, która mdlała przy tym kopaniu. A ludzie padali jak muchy ze zmęczenia. Ja nie przestawałem machać łopatą, wystarczyło chwilę le przerwać by od razu poczuć lodowate paluchy śmierci na karku. Ci, co zostali pobici długo potem nie pożyli. Zapalenia płuc zabiło wiele osób. Jednak wykopaliśmy tą cholerną drogę i puścili nas do domu. Mnie się udało, dwa razy uniknąłem już niechybnej śmierci (rozstrzelanie w lesie i śmierć z zimna). Panowie ile to razy człowiek ryzykował. Po wsi na koniu jeździł żandarm nazywał się Frantz Adolf. Okrutny to był człowiek, jak spotkał kogoś i bił to się uśmiechał pod nosem. Sadysta Panie! Komendantem był Stapel. Choć przestrzegał prawa jak należy (w końcu policja) to czasem udawał, że niczego nie widzi. Słynna i głośna była historia jak żandarmi sprawdzali świniobicie u każdego chłopa. Zabijano świnie, i pół jej trzeba było jej oddać. Chłopi wiec zabijali dwie a jak przyjechał żandarm to wieszano obie półtusze dla pokazania. Wiec Panie była taka sytuacja, że przyjechał Stapel na kontrolę. Obie połówki prosiaka wisiały na haku w stodole. Stapel popatrzył no i wychodząc zawołał gospodarza. Stapel wyraził zdziwienie skąd u nas świnia, która ma dwa ogony?? Wsiadł na konia zostawił bladego gospodarza ze strachu i odjechał. Powieszono na hakach dwie połowy świni i obie miały ogony! Patrz Pan jak to sie potrafi los dziwnie uśmiechnąć. Ja jednak miałem szczęście okupacja powoli dobiegała końca, kiedy znowu wyciągnięto nas z chałup. Znowu popędzono, tym razem niemal 40 km od wsi. Pod Sieradzem (prawdopodobnie Męka Sieradzka, choć takich miejsc było kilka jak np. Miłkowice nad dzisiejszym jeziorem) kopaliśmy głębokie rowy przeciwczołgowe. Panie kupa nas tam narodu była, chłopy, kobity. Każdy kopał i układał bele drzewa wzmacniając te rowy. Cholernie się baliśmy, co z nami zrobią jak je skończymy. Sieradz to dość ważna nitka komunikacyjna. Całe noce i dnie (spali po stodołach lokalnych mieszkańców) słychać było odgłosy silników, ludzkie głosy itp. Wojsko pędziło na wschód a ludzie cywilni na zachód. Bałagan był straszny. Była późna jesień ( o ile to mnie pamięć nie myli) 1944 roku. Skończyliśmy te wykopy i kazano nam wracać do domu. Szliśmy wielką grupą do Sieradza i potem w stronę domu (coś mi się tu nie zgadza, bo to trochę z boku, być może ci ludzie postanowili po prostu iść nie na przełaj, gdzie bliżej ale główną drogą) Wiedzą Panowie gdzie dziś jest takie duże rondo w Sieradzu? Wtedy było to skrzyżowanie dróg (Na Warte, czyli w kierunku Turku, na Kalisz, na Wieluń i na Łódź. Wyszliśmy od strony Łodzi i na tym skrzyżowaniu mieliśmy iść na drogę na Turek (Bliżej niż na Kalisz do wsi) Zatrzymał nas żandarm, który kierował ruchem. Przepuszczał wielki transport wojskowy. Szły czołgi jeden za drugim, ale niektóre były spięte łańcuchem, pewnie były zepsute i brano je na hol. Obok nas stała grupa żołnierzy i jakiś oficer z przewieszoną bronią maszynową na szyi (MP-40 Schmeisser) dyrygował całym przemarszem kolumny. Staliśmy patrząc na to i czekając. W pewnej chwili z jednego czołgu spadł ten łańcuch, taki młody żołnierzyk pobiegłby go poprawić i wszedł miedzy te czołgi. Wtedy ten, co holował cofnął się i rozpłaszczył dosłownie żołnierzyka na przodzie czołgu, który holował! Widok był okropny, chłopak zrobił się płaski, kupa krwawego mięsa. Ten oficer pobiegł, strasznie się wściekły, jednym ruchem przesunął broń, przeładował zamek i wycelował w naszą grupę. Stałem w pierwszym rzędzie, więc kule trafiłyby mnie na pewno. Jednak Niemiec podniósł lufę i calutki magazynek z nerwów wystrzelił nam nad głową! Nie wiem, może to jakaś rodzina jego była ten chłopak? Jak się uspokoił kazał nam wykopać grób. Tu gdzie dziś pobudowano rondo pod ziemią leży ten żołnierzyk. W końcu puścili nas w stronę domu. Szliśmy drogą w kierunku Warty. Szliśmy polem za rowem, bo drogą jechały setki wozów uciekinierów, dumnych Niemców. Widziałem na własne oczy jak pędził jakiś zmotoryzowany transport wojskowy. Ten, co nie uciekł z drogi ginął pod rozpedzonymi kołami! Szkopy byli już tak zrozpaczeni porażkami na wschodzie, że nie zwracali już nawet uwagi na swoich obywateli. Droga Sieradz-Warta (jakieś 15 km) usiana była trupami, zwierząt, ludzi i różnym dobytkiem. Doszliśmy do rynku w Warcie (do domu asfaltem dziś jakieś 25 km) Pełno uchodźców i wojska. Minęliśmy główny rynek i na tzw. „Małym Rynku”, zatrzymał nas patrol Ukraińców. Było nas kilkanaście osób, młodych. Kolbami przycisnęli nas do ściany (dziś ulica Tarnowskiego) i czekaliśmy tylko na strzały. Kolejny raz śmierć szeptała mi do ucha czułe słowa. Tym razem już zwątpiłem w ocalenie. Jednak jak ustawiali się do salwy. Podjechał jakiś samochód. Wyszedł z niego elegancko ubrany w mundur jegomość, miał spodnie z czerwonymi wstawkami (generał! Ciekawy jestem, kto to był!) Zapytał Ukraińców o nas. Ci mu odpowiedzieli, że jesteśmy do rozstrzelania. Ku naszemu zdziwieniu generał zabronił! Ja myślę, że oni wiedzieli już, że to kwestia czasu i wojna będzie przegrana. Kazali nam sobie iść. Już nie szliśmy główną drogą, bojąc się kolejnej wpadki. Przez pola, lasy prosto do domu. Tak ostatni raz uniknąłem śmierci.”
Aktualizacja – Poniedziałek 4 stycznia 2016 roku
Relacja 1
Te dwie relacje spisane po latach bardzo nas poruszyły. Historie te wydarzyły się naprawdę.
W moim domu, odkąd pamiętam, taką niepisaną tradycją były coroczne wyjazdy do wujka Stanisława, który mieszkał we Włyniu koło Warty. Wuj Stanisław nie był tak naprawdę moim prawdziwym wujkiem. Stanisław i mój świętej pamięci tato poznali się w czasie II wojny światowej. Obaj pod koniec wojny zostali wywiezieni na przymusowe roboty gdzieś w głąb Niemiec. Tam podobno cudem obaj uniknęli śmierci podczas alianckiego nalotu na Niemcy. To wydarzenie widocznie umocniło ich przyjaźń i nasze rodziny, kiedy tylko była taka możliwość, chętnie się odwiedzały. Jako dzieciak pamiętam jak bardzo lubiłem te spotkania, a najbardziej wyjazdy do Włynia. Wujek Stanisław nieco chorował, więc częściej to my bywaliśmy u niego w domu niż on u nas. Najczęściej takie podróże odbywały się zwykłym zaprzęgiem konnym, potem z rozwojem mechanizacji, autobusami i autem. Uwielbiałem wujka Staszka i uwielbiałem Włyń. Tak jak tradycją były te spotkania, tak samo tradycyjne a nawet rytualne było wypicie przysłowiowej „flaszki” przez ojca i wuja. Często wtedy nasłuchałem się opowieści jak to zawżdy bywało. Najbardziej lubiłem słuchać opowieści o wojnie, o ich przeżyciach na robotach w Niemczech. O tym jak wracali pieszo z Niemiec do Polski, o tym jak przysięgli sobie przyjaźń aż po grób. Wujek Stasiek kochał mnie jak własnego syna, często sadzał mnie na kolanach i wtedy jego opowiadań końca nie było. Lata mijały z dzieciaka powoli stawałem się dorosłym mężczyzną. Nadal jeździłem z ojcem do wujka Stanisława. Z wiekiem moje zainteresowanie wojną, oraz ich pobytem na robotach systematycznie rosło. Zadawałem coraz więcej pytań, i dopominałem się coraz więcej szczegółów. Cierpliwie obaj znosili moją ciekawość. Im byłem starszy tym więcej dowiadywałem się nowych rzeczy, których jako dziecko po prostu bym nie zrozumiał. Ja te opowieści chłonąłem jak gąbka. Mijały kolejne lata. Już, jako dorosły mężczyzna zabrałem swoim pierwszym Maluchem ojca do Włynia. Nikt z nas nie przypuszczał, że będzie to ich ostatnie spotkanie, niedługo potem mój tata umiera, a niespełna rok później wujek Stanisław. Jednak to ostatnie spotkanie obu staruszków zostawiło trwały ślad na mojej psychice. Cóż się wtedy stało…
Siedzieliśmy we trójkę w cieniu, bo był straszny upał. Moi dwaj dziadkowie tradycyjnie przy flaszce. Jednak owa flaszka była już tylko małą butelczyną, gdyż pogarszające się zdrowie Stanisława nie pozwalało mu wypić więcej a i mojemu ojcu lekarz zabronił wypijania więcej niż jeden kieliszeczek. Z przerażeniem patrzyłem jak w obu tak bliskich mi ludziach gaśnie powoli życie. Kiedyś pełni energii kłócili się, kto opowie mi ciekawszą historię, dziś bardziej milczący, zamyśleni. Chcąc zaspokoić moją dorosłą już, ale wiecznie niezaspokojoną ciekawość zapytałem wujka Stanisława o jego ojca. Wzroku mojego taty nigdy nie zapomnę spojrzał się na mnie gwałtownie a mnie przebiegł zimny dreszcz, domyśliłem się, że „walnąłem” jakąś gafę, nie wiedziałem tylko, jaką. Wujek spojrzał na mnie i zapytał czy chce naprawdę wiedzieć, co się stało z jego ojcem. Mój tata próbował Stanisława odwieźć od tej opowieści, jednak wujek go uspokoił, że opowie mi tą historię skoro chce wiedzieć.
Opowieść Stanisława
Byłem nastolatkiem, kiedy zaczęła się wojna. Zimą 1941 roku Niemcy wprowadzili żywność na kartki. My Polacy otrzymywaliśmy o połowę mniej niż Niemcy. Głodowaliśmy i każdy Polak musiał kombinować by jakoś nakarmić rodzinę. Jadło się dosłownie wszystko, co tylko się nadawało do jedzenia. Głównym pożywieniem latem były ziemniaki, cebula, warzywa a nawet lebioda i pokrzywy. Latem o jedzenie łatwiej było, my dzieciaki opychaliśmy się np. jabłkami. Mieszkaliśmy blisko rzeki Warty, jednak ryb pod karą łowić nie było wolno. Nasi rodzicie stale kombinowali jak wypełnić nasze wiecznie puste żołądki. My dzieciaki pasąc krowy nad rozlewiskami rzeki wpadliśmy na pomysł. Jedno z nas stawało na czatach i wypatrywało czy nie widać jakiegoś żandarma, a reszta zaganiała bydło do wody. Mąciliśmy wodę ile tylko się dało, wtedy ryby zaczęły się dusić, zbierało się takie w gołe ręce rzucało na brzeg a jeden z dzieciaków wkładał je do wiklinowego koszyka i pędził z nim do domu. Potem nasz „łup” uczciwie był rozdzielany. Ryzyko było duże, gdyby nas na tym złapano, jednak coś jeść musieliśmy. Najgorzej było zimą, wtedy panował największy głód. Co z tego, że mieliśmy gospodarstwa skoro trzeba było oddać okupantowi kontyngent w postaci mięsa, zboża, mleka. Tylko niewielką tego część nam zostawiano. Żeby przeżyć trzeba było ryzykować życiem, więzieniem lub pobytem w obozie. Często jak kogoś złapano na przemycie żywności, wywożono w nieznane całą rodzinę. W moim domu było podobnie. Mój ojciec codziennie ryzykował życiem przemycając do naszej chałupy produkty żywnościowe. Taki handel polegał na wymienia towaru za towar. Dawało się np. woreczek mąki za zmarzniętą brukiew, buraki czy fasolę. Pamiętam jak baliśmy się o ojca, ja nie chciałem być bezczynnym darmozjadem siedzącym w domu i wypraszałem na ojcu by mnie z sobą zabierał. Tak było też tego strasznego zimowego dnia. Ojciec załatwił od jednego chłopa zdaje się z Zagajewa trochę fasoli i ziemniaki. Na moście w Warcie często stały posterunki gdzie sprawdzano ludzi przechodzących przez most. Mieliśmy oboje taki plan by przemknąć jakoś przez miasto, dojść do rzeki, a potem po lodzie dojść do wsi. Po ciemku się nie dało, obowiązywała godzina policyjna. Z kilku desek i z małych kółek metalowych zrobiliśmy taki wózek, który ciągnęliśmy po śniegu. Na nim leżał worek wypełniony ziemniakami a fasole w niewielkim woreczku ojciec miał za pazuchą. Udało się nam dojść do Fary (dziś ulica Kaliska) kiedy zobaczyliśmy rynek postanowiliśmy zaryzykować przejść przez niego w stronę rzeki (dziś ulica Prefektoralna). Doszliśmy do skrzyżowania wąskiej uliczki koło kościoła ( dziś to ulica Józefa Oksińskiego) wtedy ojciec zauważył, że w naszą stronę ruszyło dwóch żandarmów. Ojciec gwałtownie pociągnął za wózek, i skręcił w tą wąską uliczkę zaraz przy kościelnym parkanie. Wtedy usłyszeliśmy „Halt! Halt!” Zauważyłem biegnących w naszą stronę od rynku z karabinami w ręce żandarmów. Ojciec puścił wózek nie mieliśmy szans na ucieczkę i krzyknął na mnie bym uciekał do domu. Odpowiedziałem mu, że nie pójdę i zostaje z nim, złapał mnie za kołnierz kurtki i z całej siły popchnął mnie na chodnik. Przewróciłem się a on jeszcze na mnie ryknął „Wynocha!” zerwałem się z drogi z płaczem, że tak mnie potraktował pobiegłem przy samym parkanie ( w ulicę Świętojańską) Nie wiem jak długo biegłem, byłem rozżalony i wściekły na ojca, że mnie tak pogonił. Po paru minutach usłyszałem strzał. Schowałem się dysząc na jakimś podwórku. Widziałem jak ludzie chowali się po domach. Odczekałem trochę i postanowiłem zaryzykować i zobaczyć, co stało się z moim ojcem. Nigdzie nie widziałem żandarmów, nie miałem jak dotrzeć na miejsce jedynie przez rynek gdzie byłem bardzo widoczny i mogłem trafić na tych samych żandarmów, co zatrzymali mi ojca. Doszedłem do jakieś kamienicy od podwórka. Brama kamienicy była zamknięta i stała tam jakaś kobieta. Chciałem wyjść zatrzymała mnie siłą. Mówiłem jej, że tam mój ojciec jest, że ja musze do niego. Wtedy ta kobieta mi powiedziała, że żandarmi zastrzelili jakiegoś człowieka przy kościele. Tak się dowiedziałem o śmierci ojca. Powiedziała mi żebym uciekał do domu, bo i mnie złapią. Dotarłem jakoś do rzeki i do mojej wsi. Matka zamknęła mnie w komórce a z sąsiadem pojechała wozem konnym do Warty. Znaleźli mojego ojca w kałuży krwi przy murze kościelnym, obok ciała były rozsypane nieliczne ziarna fasoli. Ktoś ją wyzbierał. Ziemniaki też zniknęły. Domyślamy się tylko, że Niemcy znaleźli pod płaszczem ojca te fasolę i być może, dlatego go zastrzelili. Komendantura zgodziła się na zabranie zwłok mojego ojca. Tak zostałem pół sierotą.
+++
Wysłuchałem tej opowieści w milczeniu. Znałem na tyle miasto Wartę, że wiedziałem gdzie jest ten kościół. Powiedziałem swojemu ojcu, że jak będziemy wracać to staniemy tam na chwilę i odmówimy „wieczny odpoczynek”. Wtedy wujek Stanisław poprosił byśmy i jego tam zabrali. Ojciec wątpił czy to dobry pomysł zabierać tam Stanisława. Jednak ten zapewnił nas, że po tylu latach pogodził się już z tą tragedią nie jest to problem. Żebym to ja wiedział, co moja ciekawość najlepszego zrobiła! Pojechaliśmy do Warty, Zaparkowałem na rynku i dalej na piechotę w ulice Józefa Oksińskiego. Stanisław zatrzymał się przy murze a my tuż za nim. Każdy z nas się przeżegnał i nie wiem jak oni, ja w myślach się modliłem, będąc jeszcze pod wrażeniem tej tragicznej historii. Wuj Stanisław stal blisko muru, Nagle doskoczył do niego i zaczął cały dygotać. Wtedy pożałowałem, że go tu przywieźliśmy, przecież to dla niego musi być ogromne przeżycie. Stanisław dotykał nieotynkowanego muru, w końcu ojciec złapał go pod ramię i próbował go od niego odciągnąć.
„Staszek uspokój się mówiłeś, że nie będzie problemu z przywiezieniem cię do tego miejsca”
„Władziu, nie chodzi o miejsce byłem tu nie raz a tego nie zauważyłem, zobacz tu w fudze miedzy cegłami jest otwór a w nim widać kulę, która przebiła mojego ojca!”
Relacja 2
Wychowałem się we wsi Tomisławice. Przy dzisiejszej drodze asfaltowej łączącej Turek z Sieradzem, nieco w polu rósł ładny dąbek. Na nim ktoś kiedyś wyciął w korze nożem lub siekierką kształtny krzyż. Wiele razy go widziałem i nie interesował mnie on zupełnie. Z biegiem lat zauważyłem, że ktoś od czasu do czasu zapala pod tym krzyżem znicz. Kiedy spytałem ojca o ten dąb, okazało się, że czasem można tam spotkać jakiegoś człowieka, który zapala świeczkę pod tym krzyżem, zapewne ktoś tam zmarł lub został zabity. Mijały lata a ten tajemniczy człowiek nie dawał mi spokoju. Próbowałem wypatrzeć, kiedy się pojawia i zapytać, kto w tym miejscu zginął. Wiele razy okazało się, że znicz został wymieniony na nowy a ja nawet nie widziałem, kiedy to się stało. Kiedy przychodziłem pod to drzewo przekonałem się, że znicz owszem jest wymieniany na nowy, ale bardzo rzadko. Czasem dosłownie zasypany był żołędziami albo liśćmi. Popytałem ludzi, okazało się, że ten człowiek pojawia się raz w roku we wrześniu! Było to gdzieś pod w latach 60 –tych. Pewnego razu zupełnie przypadkiem zobaczyłem człowieka idącego do drzewa. Ciekawość była silniejsza. Podszedłem do tego pana. Zapytałem, wprost kto w tym miejscu umarł czy zginął, bo być może warto by było zrobić i przybić tabliczkę z nazwiskiem na pamiątkę. Ten tajemniczy człowiek odpowiedział mi, że nikt tu nie zginął, to drzewo tylko uratowało mu życie. Zdumiony byłem, bo jak drzewo może życie człowiekowi uratować. Oto niezwykła opowieść samotnego drzewa.
+++
Wie pan pochodzę z Łodzi. Kiedy wybuchła wojna byłem u rodziny na wsi. Jak tylko radio podało, że Niemcy na nas napadły, zabrałem swoje rzeczy i ruszyłem do domu. Ludzie uciekali na wschód opowiadali z przerażeniem o tym, że samoloty strzelają do cywili, o setkach zabitych i totalnym chaosie. Bombowce miały bombardować linie kolejowe (bomby spadły na tory kolejowe w Radliczycach odcinając Kalisz od Łodzi) Radzili mi bym z nimi ruszył w stronę rzeki Warty, bo tam nasza armia ma zatrzymać armię niemiecką i poczekać na pomoc z zachodu od Anglii i Francji. Znałem te okolice, postanowiłem jednak skrócić drogę i ruszyłem „na przełaj” przez pola w stronę miasta Warty by tam przejść rzekę i tam załapać się na jakiś transport do Łodzi. Kocham góry, jestem wytrenowanym piechurem, te kilkanaście kilometrów dla mnie to była pestka. Słyszałem odgłosy walk, samoloty przelatywały daleko ode mnie, nie potrafiłem z racji odległości rozpoznać czy to były nasze czy wrogie. Przeszedłem polem miedzy Ustkowem a Wolą Zadąbrowską. Gdzieś po mojej lewej stronie słyszałem odgłosy walki ( może walki w Miłkowicach?) Na otwartej przestrzeni nagle nade mną przeleciał bardzo nisko samolot. Nie wiem, jaki to był typ, ale czarne krzyże na skrzydłach rozpoznałem od razu. Pilot leciał tak nisko, że widziałem jego głowę w kokpicie. Maszerowałem dalej patrząc jak się oddala, w pewnym momencie zaczął zawracać. Pomyślałem, że może zgubił drogę albo ma zadanie wypatrywanie naszego wojska w okolicy. Samolot nabrał lekko wysokości i zwrócił się w moją stronę. Szedłem spokojnie, przecież do jednego człowieka nie będzie marnował amunicji. Nagle silnik zawył i zauważyłem, że samolot obniżył swój nos. Padłem szybko na ziemię i wtedy poczułem jak metr ode mnie uderzają kule. On strzelał do mnie!!! Samolot przeleciał nade mną, wstałem plując ziemią, cały roztrzęsiony. Sukinsyn chciał mnie zabić!!! – pomyślałem. Ruszyłem do przodu, oglądam się a on znowu zaczyna nawracać! Ruszyłem biegiem, jednak uświadomiłem sobie, że przecież to nic nie da! Padłem na ziemię zasłaniając rękami głowę. Znowu ryk i seria pocisków tuż obok mnie. Zacząłem krzyczeć na pilota, czego on ode mnie chce?! Czemu się uparł by mnie zabić?? Przecież nic mu nie zrobiłem!!! Opanowałem się, nie chciałem umierać, wiedziałem, że w końcu mnie trafi. Tym razem nie czekałem aż nawróci, wypatrzyłem samotne drzewo jakieś 100, może 150 metrów ode mnie. Pobiegłem, wie pan jak strach dodaje animuszu? Ja chyba nie dotykałem stopami ziemi tak biegłem! Dopadłem do drzewa próbując wcisnąć się dosłownie w pień. Ryk i poczułem jak drzewo zadrżało, trafił w pień. Przeleciał nade mną. Nie mam gdzie uciec, tylko to drzewo. Widzę, że znowu zawraca. Do ostatniej chwili wyczekałem by w ułamku sekundy uskoczyć za pień. Znowu trafił w drzewo, dziw, że nie dostałem ani jednym pociskiem. Drzewo pokaleczone, nie wiedziałem nawet czy taki pocisk może przebić pień na wylot. Kolejny nawrot. Pomyślałem tylko, że ten pieprzony pilot zrobił sobie ze mnie zabawkę, ale postawił sobie za punkt honoru zabicie mnie. Pewnie się wściekał, że kolejny raz mu umknąłem. Ryk silnika, sypiące się drzazgi i rozrywana pociskami ziemia. Przeleciał nade mną. Dotykam się cały, oprócz piasku w oczach i ustach nie jestem ranny. Pilot już nie wrócił, albo skończyła mu się amunicja, albo paliwo, albo odpuścił sobie. Pomyślałem, co by było gdyby miał podczepioną bombę. Nawet ślad by po mnie nie został! Widzi pan, to drzewo uratowało mi życie. Wyciąłem ten krzyż, bo wierze, że to Bóg mnie uratował. Przeżyłem szczęśliwie wojnę, i obiecałem sobie, że co roku dopóki żyje będę tu przyjeżdżał w podzięce Panu Bogu za to drzewo”
Spotkałem tego pana jeszcze kilka razy, aż pewnego dnia przestał przyjeżdżać…
Drzewo wycięli drogowcy….