KALISZ
Jego dzieje i zniszczenie przez Prusaków
Warszawa 1914 rok.
Nakład i Druk W. Piekarniak Nowy Swiat 34
(pisownia oryginalna)
Należy on do rzędu najstarszych miast w Królestwie Polskiem i pochodzeniem swojem sięga czasów, ginących kędyś hen we mgle przeszłości.
Pierwszy z tych okresów, to czas od początku miasta do roku 1139, kiedy na skutek podziału całego państwa polskiego przez Bolesława Krzywoustego utworzonem zostało udzielne księstwo kaliskie. Zawiera on w sobie mniej pewne o Kaliszu szczegóły, stwierdzając jeno zapoczątkowanie go jako osady ruchliwej, handlowej, korzystającej ze sprzyjających warunków swego geograficznego położenia i idącego przezeń głównego traktu handlowego, łączącego kraje germańskie ze wschodem.
Najlepszym obrazem, stwierdzającym potęgę ruchu przemysłowo-handlowego, jest żywotność kaliskich Towarzystw kredytowych, opierających swą działalność głównie na przemyśle i handlu. Operacje finansowe instytucji kredytowych kaliskich dochodziły rocznie do 320 miljonów rubli.
Ostrzał.
KALISZ WŚRÓD BOMB, GRANATÓW I OGNIA
W DNIACH SIERPNIOWYCH 1914 ROKU
Z OSOBISTYCH WRAŻEŃ NAPISAŁ
BRONISŁAW SZCZEPANKIEWICZ
pisownia oryginalna
PRZEDMOWA
Autor pamiętnika Bronisław Szczepankiewicz, znany przemysłowiec kaliski właściciel wielkiej księgarni w Kaliszu, założyciel Tow. Muzycznego kaliskiego, Redaktor „Kurjera Kaliskiego”, naoczny świadek wypadków w Kaliszu podczas dni Sierpniowych 1914 roku, przechodził całą gehennę podczas bombardowania i palenia Kalisza przez Niemców, żył przez te dnie w warunkach okropnych i pisał z dnia na dzień notatki, dlatego też opis pożaru Kalisza i spostrzeżenia autora zasługuję na pełną wiarę, przyczym Bronisław Szczepankiewicz, władając znakomicie językiem niemieckim, wprost „ujadał się” z okupantami, którzy jednak byli dla niego z uznaniem i zostawiali go w spokoju. Pamiętnik ten składa się właściwie z notatek, kreślonych codziennie, przez człowieka, który dźwigał na swych barkach 76 krzyżyk. Szczegóły tych strasznych dni Kalisza, opisane przez naocznego świadka, tworzą niezmiernie ciekawy obraz tragedji nadprośniańskiego grodu, oraz stanowię cenny przyczynek do historji wojny europejskiej.
S. p. Bronisław Szczepankiewicz zmarł w 1923 r., przeżywszy lat 86, pochowany jest w Kaliszu.
J. B.
Kalisz w połowie 1914 roku.
Kalisz w roku 1914 był jednym z najpiękniejszych i najzamożniejszych miast b. Królestwa Polskiego. Wygląd jego imponował: ulice do mostu kamiennego świeżo wybrukowane kostką granitową, nowe chodniki ułożono na tej przestrzeni, kilka nowych gmachów wykończono, jak Two. Wzajemnego Kredytu, Two. Pożyczkowo – Oszczędnościowe, Bank Handlowy i kilka prywatnych domów. Odnowiono prawie wszystkie kamienice w rynku i na głównych ulicach zrobiono kilka przybudówek, w których urządzono sklepy z piękna wystawą. Sławny park z uroczymi kwietnikami, klombami w swej bogatej zieleni wyglądał, jakby udekorowany wstęgami W tej pięknej szacie oczekiwał on na coraz to więcej zjeżdżających kuracjuszów w parkowej lecznicy, słowem Kalisz uśmiechał się do przybysza i swoich, życie wrzało jak w kotle fabrycznym tak w mieście jak i na przedmieściach. Maszyny hafciarskie, pończosznicze, firanek i tiulu trzaskały i warczały, a śpiew wesoły rozlegał się po warsztatach. Młyny parowe czyniły ruch uliczny, wysyłając swoje przemiały zbożowe na kolej, liczni ekspedytorzy na pograniczu mieli tyle zajęcia, wysyłając towar do Rosji, że liczba ich powiększała się z miesiąca na miesiąc, Rzemieślnicy od czasu swego zjednoczenia i umieszczenia swoich cechów w jednym przez siebie zbudowanym budynku rozpoczęli kulturalną pracę: założyli dla swoich członków szkółkę freblowską i elementarną dla dzieci, nadto utworzyli z członków swoich orkiestrę, która im uprzyjemniała wszystkie uroczystości. Tow. Muzyczne, posiadając własny gmach, a w nim fortepian, instrumenty muzyczne, znaczną bibliotekę, urządzało koncerty, odczyty, bale. Ruchliwe było Tow. Wioślarskie. Wszystko to znamionowało, że życie Kalisza miało swój: kulturalny dorobek i zamożność. Od czasu zbudowania kolei miasto wzrosło z 22.000 mieszkańców do 72.000. Taki jest słaby szkic Kalisza do wojny europejskiej.
Początek Wojny.
Dnia 26 lipca żandarmerja wydawanie paszportów wstrzymała i przepustek za granicę nie wydawała. Ponieważ miałem wszystko przygotowane na wyjazd esperancki do Paryża, gdzie na dzień 2 sierpnia zapowiedziany był wszechświatowy kongres Esperantystów, otrzymawszy przepustkę dopiero 28 lipca, kiedy już wojna wisiała w powietrzu, wstrzymałem wyjazd, wysłałem tylko depeszę do córki, która w Berlinie mnie oczekiwała, radząc, aby natychmiast wyjechała do Stolpminde, gdzie zostawiła dzieci na kuracji, by zemną udać się na zjazd do Paryża. Już jednak wszystko było spóźnione. Niemcy w Stolpminde internowali wszystkich kuracjuszów, Polaków prześladowali w najokropniejszy sposób, nie chcieli im nic sprzedać, nie pozwalali kapać się w morzu, ani przebywać na otwarłem powietrzu po godzinie 6, pozatem rzucali na Polaków kamieniami, pluli na nich, słysząc ich mówiących po polsku, trwało to do końca października. Po prośbach i staraniach pozwolono kuracjuszom wysłać z Warszawy pieniądze, cierpieli oni tam straszną nędzę: panie i panowie musieli sami sobie prać i gotować, gdyż żadna Niemka nie odważyła się na usługę, żywność zdobywali jedynie ci, którzy dobrze władali językiem niemieckim. Otrzymawszy za pośrednictwem Kurjera Warszawskiego pieniądze, kuracjusze odbyli podróż przez Niemcy, jak bydło, w zamkniętych wagonach, dopiero na ziemi szwedzkiej odetchnęli. Sztokholm przyjął ich gościnnie, nakarmił, napoił i obdarzył potrzebujących odzieżą, i tak przez Szwecję i Petersburg wrócili ci biedacy do Warszawy.
Wyjazd z Kalisza „obrońców Kraju”.
O godzinie II przed południem, kiedy już straż honorowa stanęła do utrzymywania porządku w mieście, doniesiono o rabunku na dworcu i objaśniono, że jeszcze dużo towaru może być uratowane, głównie należy się zająć ratunkiem artykułów spożywczych. Natychmiast zwieziono mąkę i rozmaite kaszy i złożono w podwórzu magistrackim, artykuły te podczas pożaru magistratu uległy spaleniu. W przeddzień tych wypadków uradzono zająć się rezerwistkami, które teraz pozostały bez chlebodawców, oraz biednymi; zrobiono składkę pomiędzy ad hoc zwołanymi radcami, zebrano 658 rubli z tern aby choć narazie zapobiedz głodowi. Pieniądze te później dołączono do kontrybucji, jaką w ilości 50,000 rubli naznaczył na miasto Preuskier. Nadomiar złego miasto zostało ogołocone z gotówki, bowiem Bank Państwa, który był źródłem wszystkich obrotów pieniężnych, już przed tygodniem wysłał wszelkie zapasy do Petersburga, to samo uczyniły wszystkie kasy, a naczelnicy różnych dykasterji zatrzymali dla swych urzędników pensje kilkomiesięczne, Polakom natomiast wypłacili tylko za miesiąc, reszta poszła do kieszeni „uczciwych” naczelników, zaś kasjer głównej rządowej kasy Sokołow spalił 360.000 rubli (sam mi to mówił)’ sądzę jednak, że to była fikcja. Preuskier, dowiedziawszy się o tem, kazał go rozstrzelać. Dnia 2 Sierpnia od samego rana Kalisz stał się miastem bez rządu, czynna tylko była straż bezpieczeństwa pod komendą naczelnika Zygmunta Mrowińskiego, któremu oddano do pomocy wioślarzy pod wodzą prezesa Motylewskiego i kilkudziesięciu obywateli. Milicji tej dano jako oznakę szafirowe przepaski na rękawach. Rozkaz nakazywał rozsypać się po ulicach i utrzymać porządek, aż do nadejścia Prusaków. Rozkaz spełniono sumiennie, gdyż ani jeden wypadek nie zakłócił spokoju. Straż ziemska w liczbie 90 ludzi została powiększona o 30 pozostałych w mieście rezerwistów. Tegoż dnia o godzinie 5-ej przegalopował pierwszy ułan pruski przez miasto od rogatki do cerkwi, gdzie, zatrzymawszy konia, oparł się tylko na pice- lancy, która utkwiła na bruku (podług Bismarka zły to prognostyk). Po 15 minutach taki sam przegląd, ale już przez dwóch ułanów, po drugich 15 min. przybył oddział z 8-iu ułanów z wachmistrzem na czele, ten już nie wrócił, prawdobodobie rekognoskował okolicę i wrócił inną drogą. Odtąd każdej godziny spodziewaliśmy się przybycia większych oddziałów, zjawiały się tylko patrole od 5-ciu do 10-ciu, które, już spokojnie zajmowały piwiarnie i cukiernie, racząc się piwem, dopiero w nocy z 2-o na 3-o Sierpnia o godzinie I-ej wszedł 2-j bataljon 155-o pułku piechoty na rynek z przeraźliwą komendą, towarzyszył mu niewielki oddział ułanów. Straż obywatelska stawiła się u komendanta, pragnąc pomóc w rozkwaterowaniu oficerów i żołnierzy. Wskazanych kwater w koszarach nie przyjęli, natomiast ulokowali się w gmachu Tow. Muzycznego i Rzemieślników, odnaleźli oni zaraz w bufetach butelki i wszystkie wypróżnili. Prusaki nie natrafili na żaden opór, bo trudno było stawić opór sile zbrojnej, kiedy moskale uciekli, a ludność była bezbronna. Cała noc z 2-o na 3-i i 3 Sierpnia przeszły spokojnie.
U komendanta Preuskiera.
U komendanta zastałem gości, których się tom nie spodziewałem, a mianowicie: zawsze mile przez mieszkańców widzianych czynowników. zdaleka od siebie, pp. Zyryckiego, Kostienke i szpiega Sawickiego, którego przy mnie pytał co zacz? i czyby nie wstąpił do służby niemieckiej, co dalej nie słyszałem, podobno zostali aresztowani. Tegoż dnia odebrał odbitkę szczotkowq oficer, którego tytułowano Doktorem — niewiadomo polak czy niemiec, ale dobrze mówiący po polsku, po przeczytaniu pokazał komendantowi, ten zezwolił na wydrukowanie. Artykuł wstępny Nr. 174 Kurjera Kaliskiego nawoływał ludność do spokojnego zachowywania się podczas wojny, do posłuszeństwa rozporządzeniom władzy i niewywoływania jakichkolwiek zajść wobec grozy wojennej. Wszelkie pozamiejscowe wiadomości były dla dziennika niedostępne, gdyż telegrafy i telefony zamilkły, a urząd pocztowy z całą obsługą gdzieś się zapodział tak, iż publiczność sama rozbierała pocztę, która się tarzała po podłodze i kto chciał, zabierał choć nie swoje. Dla p. Henryka Przbylskiego prosiłem komendanta o glejt, jako dla sekretarza Kurjera, komendant obiecał uczynić zadość, nagle odezwał się do mnie:
..Pan mówi dobrze po niemiecku, niech pan zaraz zredaguje odezwę do ludności, że zabraniam zbierania się ludziom na rynku, na ulicach i placach w gromady, oraz po godzinie 8-ej wieczorem wychodzić z domów, inaczej każę patrolom bez pardonu strzelać.”
Zredagowałem rozkaz naprędce po niemiecku i pospieszyłem do ratusza, gdzie odbywały się narady obywateli i gdzie pomiędzy radnymi znajdował się Radwan, właściciel drukarni, któremu zakomunikowałem rozkaz komendanta, ale R. nie chciał tego drukować bez podpisu Preuskiera, ja zaś, nie rozporządzając własną drukarnię, nie mogłem tego wykonać, na co może Preuskier liczył (cała sprawa wydaje się łapkę z góry obmyślaną). Nastrój w poniedziałek robił wrażenie świąteczne, jakby się radowano. Przyczynili się głównie do tego żydzi, którzy entuzjastycznie witali każdą grupę żołnierzy, krzycząc „Hoch” „es lebe”, częstowali żołnierzy papierosami, chociaż ci z odrazą odmawiali ich przyjęcia. W takim nastroju przeszedł dzień 3-go Sierpnia. O godzinie II wieczorem usłyszano pierwszy strzał, jak twierdzili żołnierze, iż strzał był dany do patrolu pruskiego, po chwili kilka strzałów odpowiedziało na pierwszy, następnie salwa po salwie, zrobił się ruch na ulicach, jazda, bieganie, a tymczasem strzały nie ustawały do samego rana (Wtorek). Wyjrzawszy oknem rano o 6-ej przez lornetkę, widziałem kręcące się po rynku i ulicach patrole i aresztujące każdą spotkaną osobę w szczególny sposób, a było ludzi dużo, gdyż wieśniacy dążyli na rynek z różnymi produktami na targ. W poprzek ulicy aż do ratusza leżał długi szereg osób. Czyżby to trupy z nocnej strzelaniny, pomyślałem, ale żołdactwo rozpoczynało od ul. Piskorzewskiej układać drugi szereg aresztowanych osób, każdy musiał się ściśle, jeden obok drugiego, położyć na bruku. Dziwne barbarzyńskie aresztowanie skończyło się o godzinie 7 1/2. widocznie na komendę oba nieruchome dotąd szeregi podniosły się i znów na komendę wszyscy razem podnieśli ręce do góry i w tej pozycji pod konwojem pomaszerowali przez ulicę Kanonicką do budynku straży ogniowej, gdzie ich zamknięto w wozowni sikawkowej, tam przebyli oni 30 godzin, gdyż żołdactwo udało się pod wiatraki na kolej, gdzie stanęli w pozycji obronnej, zostawiając aresztantów zamkniętych w gmachu Straży, jak i w areszcie Dobrzeckim, gdzie się ta sama historja odbywała. Od tej chwili rozpoczęły się straszne dni Kalisza.
Okropne Sceny.
Po godz. 8-ej rano, kiedy się już miasto z żołnierzy opróżniło,, wyszedłem, aby się przekonać, co było powodem strzelaniny, aresztowań i tak burzliwej nocy Po rozmaitych wywiadach dowiedziałem się co nast: około godz. 10 1/2 komendant otrzymał przez patrol raport, że zbliża się od Szczypiorna jakaś „Kolona” gromada ludzi, czy wojska. Jaki wniosek z tego raportu komendant wyniósł trudno odgadnąć, skutek jednak był fatalny: masa trupów i aresztowanych. Przez cały dzień nic więcej dowiedzieć się nie mogłem, gdyż żołnierze biwakowali za miastem, mówiono tajemniczo, że pełno trupów leży koło cmentarza, a nawet w parku i w domach. Nie mogłem się powstrzymać, aby się o tem osobiście nie przekonać. Rozpocząłem wędrówkę ostrożnie aż do cmentarza, tam przed murem reformackim naliczyłem 17 trupów, trupy te niepodobne były do jakiejś gromady, nadchodzącej od strony Szczypiorna na to niedopuszczonoby ich aż pod mur, lecz opowiadano, że strzał miał paść z pobliskiego szpitala czy sąsiedniego domu, więc żołdactwo wypędziło najbliższych mieszkańców z domów, wielu ustawiono pod murem i rozstrzelano, niewszyscy jednak leżeli pod murem: było ich tylko 7, reszta widocznie uciekała i tych pojedyńczo brano na cel i zabijano. Po tym przeglądzie wracałem do miasta, spotykając kilka osób na ulicach, każdy mnie zaczepiał, każdy chciał się odemnie coś dowiedzieć. Na rogu ul. Wrocławskiej i rynku usłyszałem lament żydowski
„gance familje tojt geszlugen!”
…drzwi do kuchni wyrąbane, a na podłodze dwa trupy z rozłupanemi czaszkami, drzwi do sypialnego pokoju wyrąbane, łóżka z pościeli opróżnione walały się zbroczone krwią po ziemi, a obok nich trzy trupy: dwie kobiety w koszulach i spódnicach i dziewczynka około 7 lat, wszystkie trzy głowy rozłupane tak, iż mózg rozprysnął się naokoło, wyrąbane drzwi wskazywały na to, że mieszkańcy ze strachu nie chcieli otworzyć, a po wyrąbaniu drzwi wściekli zdobywcy rozpłatali im czaszki. Po tym widoku byłem tak rozstrojony, że zaniechałem już dalszych poszukiwań, chociaż wskazywano dom Kloca, gdzie wiele trupów się znajduje oraz po całym parku robiono polowanie na spacerowiczów. Była to rodzina Kapłana, ojca tej rodziny rozstrzelono pod wiatrakiem razem z grupą 9 osób, wybranych z pomiędzy 300…
„Już wszystko odwieziono do Ostrowa”, objaśniał. Wszystka to — mówię — zdaje się nieprawdopobne, tak radośnie was przyjmowano, cieszono się z ucieczki moskali.„To wszystko było udane”, odpowiada, „po zrewidowaniu ratusza znaleziono sześciu ludzi uzbrojonych, samego prezydenta z rewolwerem w ręku widziano”.
„dwóch leży zastrzelonych, a reszta uciekła, prawdopodobnie tyłami”, zapewniał.
Proklamacja Prauskiera w obszerniejszej redakcji zjawiła się dopiero po katastrofie na drugi dzień.
Ostatnia wizyta u komendanta.
Kiedy już hotel opuścić miałem, zatrzymały mnie następne wypadki: przyprowadzono prezesa sądu okręgowego Zelanda, z nazwiska niemca, nie mówiącego ani słowa po niemiecku, a zakutego moskala. Zwrócił sie do prezydenta po rosyjsku, ten krzyczał jako głuchemu do ucha po polsku: „mnie niewolno mówić po rosyjsku, ci panowie waszego języka nie znają” poczym Preuskier kazał go zaprowadzić na górę. Nadeszli obywatele z kontrybucja pp. Handke. Frenkel, Heiman i dwóch innych, których nie zauważyłem, kiedy weszli do restauracji hotelowej, miałem zamiar wejść i przypatrzeć się sprawie wręczenia 50.000 rub. (kontrybucji), dla której zapewne nocna awantura była urządzona, ale zatrzymał mnie nast. wypadek: Patrol przyprowadził człowieka biedaka, pokornego jak baranek, bez czapki, w płóciennej szafirowej bluzie, który się komendantowi głowę do kolan kłaniał, Preuskier odstąpił od niego krok w tył i zapytał żołnierza, co on zrobił, żołnierz rzekł: „er hat sich wieder setzt” (stawiał opór). Komendant 2-go batalionu 55 pułku sławetny Preuskier bez namysłu * huknął: „tod schisen”. Jaki to był opór nie pytał, nie badał i lekkomyślnie niewinnego człowieka skazuje na śmierć. Biedny ten człowiek nierozumiejąc, co wyrzekł tyran, pochylił mu się znów do kolan i nie rzekłszy ani słowa, poszedł za żołnierzami, był pewny, że go zaprowadzą do aresztu. Po tym wyroku straciłem chęć asystowania przy wręczaniu kontrybucji. Idąc Poprzeczno-warszawską uliczką do domu, usłyszałem strzał, zrozumiałem wykonanie wyroku. Kobieta, pędząc jak opętana z rynku w ulicę Warszawską, wołała zdaleka: „Pruskie moskale zastrzelili przed ratuszem człowieka, gdzie już czterech leży” i pędziła dalej. Po kilku tygodniach dowiedziałem się od siostry Dra Piestrzyńskingo, że był to ich stróż. Kiedy słyszał strzelaninę w rynku, wyjrzał tylko, a zobaczywszy dwóch żołnierzy, cofnął się i drzwi zamknął na klucz, a na pukanie żołnierzy otworzyć nie chciał, dopiero ona zeszła i kazała mu bramę otworzyć, zaręczając, że żadnej krzywdy nie dozna. I poszedł na śmierć.
Aresztowanie delegatów.
Przeczucie mnie nie myliło, iż przy asyście wręczenia kontrybucji może zajść coś nieprzewidzianego. Pięciu delegatów którzy przynieśli 50.000 rubli z mozołem zebrane, a które musiały do godz. 5-ej być dostarczone, wszystkich internowano w hotelu i tego samego dnia wysłano piechotę do Skalmierzyc, a stamtąd do Poznaniaka przecież każdy z delegatów miał do dyspozycji własny powóz i konie. Frenkiel, miljoner, właściciel największej w Kaliszu fabryki haftów, ten marsz życiem przypłacił, miał wadę serca, a przytym był platfusem, upadł na drodze, gdzie go zostawiono w rowie, miał podobno przebite piersi bagnetem, szczegółów tęga mordu zbadać nie mogłem. Barbarzyńskie to postępowanie oburzyło wszystkich, bo przecież można było jako zakładników odesłać własnemi końmi pod tym samym konwojem, nie jak przestępców pędzić piechotą, niezważając ani na wiek, ani na zdrowie, konie jednak i powozy były już zarekwirowane. Ohydą wstrętną było znęcanie się nad mieszkańcami, którym nigdy nie będzie można dowieść, że ktoś z nich strzelał.
Rabunek i gromadne wypędzanie ludzi.
Leżał kilka dni na tern samem miejscu osiodłany, wzdęty, nikt go nie sprzątał, kto i kiedy go usunął, nie wiem, ani dowiedzieć się nie mogłem, mówiono, że go umyślnie wpędzono do miasta. Zaledwie wróciłem do siebie na górę, usłyszałem jakby łoskot ciężkiego gradu, padającego na wszystkie dachy i ściany domów i brzęk wypadającego z okien szkła na ulicę. Ogarnęło mnie straszne przerażenie. Stanąłem prawie nieprzytomny na środku pokoju, nie mogąc się zorjentować, co znaczy ten łoskot po chwili dopiero przekonałem się, że to są salwy karabinowe, a następnie, że maszyny karabinów wytwarzają ten grad. Strzelanina trwała krótko, nie mogłem zdać sobie sprawy, dlaczego wojsko weszło do miasta półtorej godziny wcześniej, a nie o trzeciej, jak zapowiadał komendant, proklamacje nie były jeszcze gotowe do rozklejenia, Kurjer nie wydany, głowiłem się, co mogło wpłynąć na zmianę tej decyzji. Zestawiwszy wszystkie dane, przyszedłem do przekonania, że komedja z koniem była z góry uplanowana w tym celu, aby wszystką ludność z Kalisza wypędzić choćby kosztem wielu, a nawet swoich ofiar. Po rozbiciu okien wystawowych, szyb i szyldów, po podziurawieniu ścian cały ten najazd rozbójników wycofał się z powrotem za miasto, rozpuszczając wieści, że miasto do nich strzelało. Wąchałem się wyjść na ulicę, nie wiedziałem, że wojsko już wyszło, ale miałem zadanie do spełnienia, trzeba było jednakże mimo wszystko spełnić je dla zachowania jeszcze reszty ludności w mieście, a zatem kazać rozlepić proklamacje i wypuścić Kurier. O godz. 2-ej wyszedłem na podwórze, chcąc się czegoś dowiedzieć od żony stróża, ale już nikogo w otwartej izbie nie było, tylko rodzina szewca Wojterskiego, który mieszkał w domu od ulicy Grodzkiej, a który usłuchał mej rady i domu nie opuszczał i dzieci na ulicę nie wysyłał. Do jego rodziny skryły się trzy kobiety z ulicy, jedna miała sześć dziur postrzelonych w spódnicy, ale nie ranna, snadź w biegu pęd powietrza spódnicę do tyłu wydał i kule w w pustq trafiały. Cała ta dziesiątką osób drżała, jak liść osiny: zachowywała się tak cichutko, jakby ją mógł ktoś podsłuchać w naokół zamurowanym podwórzu, tylko głośnego szczękania zębów powstrzymać nie mogli. Woiterski pyta co to było, mówię „grad kul, Niemcy strzelają, a co to znaczy, idę się dowiedzieć” „Ach, panie, niech się pan nie naraża, te kobieta oto uniknęła śmierci, że wpadła do sieni, gdy straże uciekały, my byśmy także uciekli, oto nasze tobołki, nic więcej zabrać nie możemy, usłuchałem rady pańskiej i nie pozwoliłem nikomu podwórka opuszczać”. Radziłem zestrachanym i w dalszym ciągu siedzieć pomiędzy murami, gdzie ich od tej strony nawet kula armatnia nie dosięgnie. Wyszedłem na ulicę boczną, ostrożnie się posuwając od ul. Warszawskiej, a że już nikogo z żołnierzy nie widziałem, poszedłem uliczką ku kościołowi ewangelickiemu. Na ulicach i placu św. Józefa mnóstwo gilz wystrzelonych, przed domem Sahsa tornister, płaszcz zwinięty i karabin, przy kościele nawet niewystrzelonych kilka naboi. Nie widząc nigdzie żołnierzy, poszedłem na stary rynek, przed domem Landaua trup żołnierza, naprzeciwko przed cukiernia Masła koń zastrzelony, zdaje się, dorożkarski, ale bez dorożki, przed ratuszem dwóch ludzi nieżywych, jeden z nich przed dwiema godzinami żegnany przezemnie sekwestrator Paszkiewicz, przed domem Catkowskiego żyd w długiej kapocie. Na ul. Sukienniczej mnóstwo gilz i pogubionych ładunków, na Rybnej człowiek cywilny nad kanałem, a dalej żołnierz w całym ekwipunku, przed kinem Venus dwa konie przy wozie rozciągnięte, hotel polski, pałac Weigta pociskane kulami, jak sito, które kule bez celu uderzały gromadnie wysoko i nizko, kogo napotkały, tego powaliły, czy to swój żołnierz, czy cywilny. Oficer, który znalazł się w rynku, uniknął śmierci, że legł na bruk i leżał tak długo, dopóki grad kul nie przestał padać, toż samo uczynił radny Fórmański, ale ten z emocji o własnej sile wstać nie mógł, odprowadzono go po wyjściu żołdaków do domu.
W drukarni i na stawiszyńskim przedmieściu.
Na ul. Józefiny około Trybunału i na moście nie było śladu strzelania w drukarni nie zastałem nikogo, proklamacje wydrukowane, Kurjer — nie. Niemając nikogo do dyspozycji, zabrałem druki i poszedłem na miasto, aby znaleźć kogoś, kto by mógł je roznieść i rozlepić po rogach. Cały ten spacer do drukarni i z powrotem odbył się bez świadka: żywej duszy na ulicach, okna pozamykane, we wszystkich domach pozasłaniane roletami, firankami, żadnej twarzy nigdzie nie widać. Stanąłem przed ratuszem, spoglądam do środka, pusto, niema nikogo, patrzę, czy gdzie nieotwarte bramy, albo drzwi, w tej chwili uchylają się drzwi domu Kindlera, stróż wytyka głowę, ogląda się na lewo i prawo, a widząc mnie tylko jednego, stanął na progu i odważył się przyjąć kilka egzemplarzy proklamacji, prosiłem o rozlepienie na sąsiednich domach. Przekonałem się później, że tego nie zrobił. Do domów zamkniętych na moc wtykałem w szpary pomiędzy drzwi, a będąc już na ulicy Warszawskiej, wstąpiłem do domu, zabrałem dużą butelkę gumy arabiki z pędzelkiem i rozlepiłem 10 sztuk na domach i na drzwiach sklepowych. Głód zaczął mi dokuczać, bo strzelanina odebrała mi pamięć o nim, szedłem więc przez most Rephanowski na Stawiszyńskie do mojej karmicielki Wyganowskiej, gdzie zamówiłem dla siebie obiad. Po drodze podrzucałem resztę proklamacji na progach domów, przed domem Klotza natknąłem się na trupa mężczyzny, obok domu Puławskiego na trotuarze leżała martwa kobieta, pod murem bernandyńskim — trup niedorosłej dziewczyny. Każdy trup leżał twarzą do ziemi, dowód, że kule leciały z rynku, lub z ulicy Warszawskiej. Mieszkanie Wyganowskiej zamknięte, głośne pukanie wywołało sąsiadkę zprzeciwka, która mówi: „wszystko uciekło i ja zabieram się, ale niewiem dokąd iść, nikogo niemam w okolicy, stara jestem i nogi mnie dźwigać niechcą.” Mówię jej: niech pani siedzi w domu, już kilka, trupów leży na ulicach, wojna się na Kaliszu nie skończy, uciekinierów wojna dogoni. To prawda, odpowiada, ale front naszego domu wychodzi na wiatraki, skąd kule armatnie lecą. Poradziłem jej, by zeszła na parter, gdzie bezpieczniej aniżeli na ulicy. Wracając, spotkałem się z patrolem rosyjskich dragonów. Oficer zeskoczył z konia i zerwał z domu Abramskiego tylko co przezemnie naklejoną proklamację, pyta mnie, gdzie Niemcy, Odpowiadam: po zasypaniu nas gradem kul wyszli ku kolei, zostawiwszy masę trupów. Pytam, dlaczego wasz pułk miasto porzucił, wzruszył tylko ramionami, wsiadł na konia i galopem podążył za swoimi ku cerkwi. Jako zdobycz dragoni pozabierali znalezione karabiny, tornistry i płaszcze. Podjazd ten był zapewne meldowany Niemcom, opóźnił się tylko bo niejeden byłby padł, gdyby pół godziny wcześniej zjawił się na rynku.
Pożar Ratusza.
310 granatów i- szrapneli.
Po godzinie 8 – ej zaledwie wyprostowałem zmęczone członki, granat wpadł do odnawiającego się domu Abramskiego na rusztowanie, gdzie leżała masa gruzów i cegieł, odłamki cegieł rozprysły się po sąsiednich oknach, wybijając szyby. Kurz gęsto zaległ ulicę i choć palił się już gaz nie można było zobaczyć, co się słało. Mieszkanie moje znajdowało się od frontu o dwa domy z drugiej strony ulicy, okna na noc otworzyłem, gdyż cały dzień musiały być zamknięte, w jednej też chwili zapełniła się sypialnia tak gęstym kurzem, że trudno było oddychać. Znów niespodzianka. Nie wiedziałem, co wpierw robić, czy okna zamykać przed pakującym się kurzem, czy życie unosić. Ale gdzie? Tymczasem padł strzał następny z przeraźliwym gwizdem w powietrzu i przeleciał nad domami. Obliczałem, że domy stojące frontami do ulicy mają boki wystawione na cel armat, a zatem kule mogą tylko wpadać na rynku (linie A) vel Tchinklówkę i w ulice wystawione frontem do celu, już uspokojony o własne, dosyć już długie życie, zająłem się zamykaniem okien i liczeniem strzałów. Od godz. 8.30 do 9.30 rzucono na miasto 63 kule, poczem nastała pauza. Zdawało się, że na tern koniec. Kładę się do łóżka, rozmyślam nad wypadkami dnia. Owa nieszczęsna pierwsza noc, kontrybucja, wrzucenie kilkudziesięciu na miasto szrapneli, aresztowanie delegatów miasta i 300 mieszkańców, chyba dosyć było tej kary (jeżeli istotnie Kalisz zawinił), świadczą o tem liczne trupy, posiekane kulami armatnimi i karabinowymi mury domów. Co więcej chcą od bezbronnego miasta satrapi Wilhelma. O godz. 11.30 rozpoczęło się na nowo bombardowanie, które trwało do godziny 5-ej min. 20. Przerwy nie pozwalały mi zasnąć, więc liczyłem każdy strzał. Do godz. 12-ej min 15 — 16 kul, następnie od 1-ej — 16 kul od 2 ej min 30—16 kul, zaś od godz. 4.30 z małemi przerwami — 60 kul, po trochę dłuższej przerwie już nad ranem, zdawało się, wszystko ucichnie, wyrzucono w prędszym tempie 75 kul. Teraz przekonany byłem, że kanonada ustanie, jednak w ciągu 30 minut głównie na ulicę Warszawską padły 32 kule, wreszcie pa małej pauzie rzucono ostatnie 14 kul, razem 310 granatów i szrapneli.
Sobota 8 lipca, po strzałach panika.
Jestem tak zmęczony, że ledwie nogami powłóczę. Ciekawość zaspokoiłem, miasto całe, dziury w dachach i murach, okna po większej części bez szyb, domy stoją ulice tylko zasypane szkłem i dachówkami, najmniej ucierpiała ul. Warszawska. Była godzina ósma, wszedłem do swego mieszkania, ległem na posłanie i w tej chwili zasnąłem. Od samego rana, kiedy jeszcze się po rynku włóczyłem robił się coraz większy na ulicach ruch. Pytano mnie gdzie Prusaki, dowiedziawszy się, że Niemcy stoją przy kinie Venus, znikali w domach, inni nie pytali, tylko przestraszeni nocnem bombardowaniem z dziećmi na rękach z tobołkami na plecach i na dziecinnych wózkach ciągnęli ku Łodzi, Kołu i Koninowi, aby tylko z miasta się wydostać. O godz. 12 przyszła do mnie jedna z przybłąkanych sług, prosząc, aby mogła w kuchni ugotować sobie parę kartofli, gdyż od wczoraj nic nie jadła. Zgodziłem się chętnie, bo i ja nic nie jadłem, a zapasy, które zakupiłem, były właśnie w kuchni na I piętrze (w mieszkaniu zięcia) zszedłem do owej kuchni, ale widok był straszny: okno bez szyb, na stole, gdzie poustawiałem zakupione na parę tygodni przed dwoma dniami różne produkty pływały w mleku słodkim i kwaśnem, dzbanek i miska, gdzie mieściło się mleko, stłuczona, kule snadź uderzyły w dom Neumana, a dachówki i odłamki muru zawaliły ul. Poprzeczno – Warszawską, wytłukły okna i zmarnowały wszystko, co stało na stole w naszej kuchni. Od tej chwili owa sługa od p. Troski ofiarowała swoja pracę, g przez wdzięczność za stół i stancję przez 24 godzin gotowała, sprzątała i raczyła uszy moje straszliwie fałszywym śpiewem: „Kto się w Opiekę”. Posiliłem się tem co zgotowała przygodna sługa. Pokazywała mi ona swoją spódnicę, przestrzeloną kulami karabinowemi, twierdziła, że tylko jej śpiew, który bezustannie powtarzała, obronił ją od kul. Wyjrzawszy oknem na ulicę, ujrzałem istną wędrówkę narodów: na wozach różnego gatunku, pocztowych karetach, dziwnie jakby przedpotopowych omnibusach, zaprzężonych w chłopskie koniki, ludzie i dzieci na wózkach, a nawet w taczkach, naładowanych różnymi rzeczami, uciekali w panicznym strachu. Bankier W. Beatus zdobył od kogoś helę od kartofli powożoną przez chłopa i uciekał. Chłopom płacono do Stawiszyna za taki kurs 60 rubli i więcej, aby być jaknajdalej od kul, sądzono bowiem, że, jeżeli poraź trzeci rozpocznie się bombardowanie, to nikt przy życiu nie zostanie i ludzie nawet z suteryn uciekali. Okoliczne wsie roiły się od uciekinierów, chłopi darli za wszystko podwójne i potrójne ceny, umieszczały się całe rodziny po chłopskich chałupach, po stodołach, pod stogami, gdzie kto mógł znaleźć kawałek miejsca, większość docierała do najbliższych miasteczek i osad, a w miarę zbliżania się Prusaków uciekała dalej do Warszawy, a ztamtąd do Rosji, gdzie sądzili, że znajdą tam bezpieczeństwo, opiekę i chleb o takie wyludnienie, zapewne, chodziło Wilhelmowi, bo wszystko opuszczone stawało się własnością wojska, rekwirowano, a niebyło komu dawać kwitów za rekwizycję. Tak skończyła się sobota 8 sierpnia, kiedy wszyscy zarówno my, jak i żydzi, pracowaliśmy w pocie czoła nad ochroną życia.
Smutna niedziela.
Do późnej nocy siedziałem na futrynie okna. Więc jeszcze nie sam jestem. Spoglądam w ulicę i rynek, ciemno, wszędzie cicho. Miasto umarłych. Zegar na kościele nie nakręcony nie wybija godziny, ratuszowy spalony. Wczoraj jeszcze cały dzień i noc palił się gaz na ulicach, bo latarnicy uciekli, kilku przedwczoraj przy tej czynności zastrzelono, jeżeli który został, boi się wychylić. W domach, gdzie ludzie jeszcze byli, paliły się rozmaite światła w oknach, dziś wszędzie ciemno, głucho, tylko pies sąsiada ujada i drapie do drzwi, zdaleka słychać wycie psów. Ciarki przechodzą po mnie, gdy słyszę taki chór. Cała przyroda jakby zasnęła po nieruchliwym i znojnym dniu. Czyżbym już sam pozostał w domu i w mieście? Wszedłem do przedpokoju, zapaliłem świecę, zamknąłem drzwi od frontu, aby nie ujawniać światła w pokoju, choć byłem przekonany, że Prusaki wyszli z miasta. Przezorność ta była zbyteczna. W sieni na dole rozłożyły się dwie przybłąkane sługi wraz z tobołami, trzecia spała w kuchni na łóżku. Wracam, znów siadam w oknie. Myśli moje gonią za moimi, rozproszonymi po świecie. Nie wiem, która godzina, bo i ja zegarka i budzika nie nakręciłem. Co pocznę jutro z sobą? Mam lat 76. Podług praw do życia przeciętnego wiele więcej przeżyłem, jednak zginąć marnie od pruskiej kuli i zostać wrzuconym do pierwszego lepszego, czy gorszego dołu, nie bardzo to mnie dobrze usposabiało. Postanowiłem siedzieć w murach i żyć tern, co się w domu znajduje.
Przegląd miasta po ostrzeliwaniu.
Odebrałem przez posłańca list, który zapowiadał przyszłych, a dotąd nieznanych, paskarzy. Oto treść listu: „Zaszczytnie zapytuję się, ile Pan by dał za wiertel, czy korzec kartofli gdyż niewiem, czyby się opłaciło, jeżeli by Sz. Pan dobrze zapłacił, tobym przesłał ze dwie fornalki”. For– nalki. A zatem nie chłop robi tę paskarską propozycję. Na list nie odpowiedziałem, rzekłem tylko do posłańca: „Podłość”. A teraz inne oblicze prawdziwego obywatela kraju: Mystkowski, właściciel wielkiej piekarni, będący w dużych kłopotach finansowych, miał łatwość poprawienia swego stanu materialnego, podwyższając swoje pieczywo podwójnie, czy potrójnie, tymczasem Mystkowski wypiekał do ostatniego worka mąki chleb i sprzedawał po cenie taksy, nic na tym nie zarabiając. Jakież to przeciwieństwo do właściciela fornalki.
Miasto się pali.
Był najwyższy czas, abyśmy uciekali. Każdy już miał przygotowany swój tobołek. Ja chciałem wziąść z sobą przygotowane przedtem w drogę do Paryża koszykową walizkę, tymczasem wrzask „raus, raus” nie ustawał, zabrałem tylko letnie palto na rękę, laskę, na którą zaczepiłem białą chustkę, jako mej gromadki parlamentarz, i tak z moją dziesiątką dom opuściłem. Pomimo długiego przebywania podczas wszystkich dni tej trwogi mógłbym był uratować sporo towaru z księgarni, przechowując go w suterenie od ul. Grodzkiej, sień, schody były tam kamienne i nowe, w ostatniej chwili kazałem działo, dojrzeć nie mogłem, o tern dowiedziałem się z później wybuchających płomieni z mieszkań Kindlera, co się w rynku Wojteckiemu umieścić w tej suterenie ich pościel i ta ocalała, ja już do tej pracy sił nie miałem do tego stopnia, iż zapomniałem o dwóch obrazach, ocenionych i zgodzonych za 50.000 franków, dzieł Lebruna (Zdjęcie z Krzyża i Rafaela, malującego Madonnę), obrazy te miałem ze sobą zabrać do Paryża, niewielka to była praca, należało je tylko wycięć z ram i włożyć do walizki, ale pożar wybuchnął niespodzianie, przerażenie było ogólne, lecz przez to opóźnienie uniknęliśmy gromadnego wypędzenia z przed cerkwi, gdzie wszystkich, którzy sami nie uciekli, wypędzano z domów, gromadzono na placu około cerkwi i po groźnej mowie oficera, którego już wspomniany Dr. Dreszer tłomaczył, kierowano wszystkich parkiem na drogę ku Rypinkowi, upadłą staruszkę, obywatelkę Kalisza Bernardową zostawiono leżącą na drodze, co się z nią stało, niewiemy, każdy uciekał, pędzony przez źołdaków. Z tego powodu grupa moja, składająca się z 11 osób. miała wolność skierowania się w jaką stronę sama chciała. Wojtecki proponował udać się do Dębego, gdzie miał brata, więc skierowaliśmy się mostem do więzienia, ale na skręcie do szosy był wystawiony stół i kilka krzeseł, przy stole siedział oficer, który mnie pytał, dokąd się z tymi ludźmi wybieram, mówię: miasto się pali, mój dom, w którym ci ludzie mieszkają, na moją radę siedzieli do ostatniej godziny; a teraz niemamy się gdzie podziać, musimy wynosić się z miasta, zwłaszcza, że nas żołnierze tak nagle z domu wypędzili tak, iż najpotrzebniejszych rzeczy zabrać nie mogliśmy. Czy pan Niemiec, pyta, odpowiadam, że Polak.
„A zkad pan tak dobrze mówi po niemiecku”,
odpowiadam: „ichr war auah eine preusiche Brotvertilingnus maschine” roześmiał się i powiada:
„No staruszku, poco szukać legowiska w polu, albo gdzie tam na wsi, jest ładny pałac gubernialny pusty, tam zająć pokoje dla siebie i tych ludzi, już pana nie puszczę, wracaj pan i mieszkaj spokojnie w tym pałacu, tam ogień nie dojdzie.”
Nie pomyślałem o tem, żeby zająć nie swoje mieszkanie, ale jeżeli oficer radzi, to może, choć tam poczekać na dalsze wypadki. Podziękowałem i nawróciłem z moją drużynę, której sprawę wytłumaczyć musiałem.
W gmachu Tow. Muzycznego.
Przechodząc mostem spojrzałem na gmach Twa. Muzycznego i zaraz powziąłem plan, jeżeli w nim niema już wojska, to tam osiądę, choćby w suterynie u Zielińskiego (woźny przy Tow. Muzycznym) więc tam skierowałem moich przygodnych towarzyszy. Gmach Towarzystwa był zamknięty, żołnierze już miasto opuścili. Zieliński zamknął dom i z rodziną opuścił miasto. Kiedy po kilku dniach powrócił, czyniłem mu wymówki, dlaczego uciekał, kiedy T-wu pożar nie zagrażał. Przyznał mi się, że popełnił zbrodnię wobec prawa wojennego, oto żołnierze zostawili jaszczyk z amunicję, gdy wychodzili, a ponieważ do wieczora po jaszczyk nikt się nie zgłosił, zabrał go z synem i wrzucił do kanału rzeki, rano przekonał się, że jaszczyk nie zatopił się całkowicie, bo jeden róg wystawał z wody, przestraszył się, że sprawa zostanie wykryta i za to odpowiadać mogą wszyscy życiem, dlatego zabrał rodzinę i odprowadził do krewnych na wieś. Aby się dostać zpowrotem do miasta, krążył wokoło, kryjąc się przed patrolami i postojami przez dwa dni, nie był bowiem pewny, czy nie poluję na niego. Nie chciałem własnowolne zajmować gmachu, więc kazałem Wojteckiemu rozłożyć się z kompanją przed domem, sam zaś z rozwiniętą flaga poszedłem do komendanta (już nowy 7-o pułku kompanji), który zakwaterował się w domu Klotza, w sklepie po filji Mystkowskiego, przedstawiłem mu się i poprosiłem aby mnie upoważnił do zajęcia domu T-wa Muzycznego, gdyż moje mieszkanie objęły już płomienie, objaśniając, że woźny T-wa uciekł, a brama domu zamknięta, tylko okna otwarte i szyby wystrzelone. Pytał gdzie mieści się T-wo, a ponieważ z jego kwatery dom T-wa można było widzieć, zgodził się i dał mi podoficera z instrukcją, że jeżeli trzeba drzwi wyrąbać, to zrobić wejście. Meldowałem, że mam z sobą 10-ciu ludzi wraz z pięciorgiem dzieci, zabranych z mego domu, nazwiska wszystkich spiszę na karcie dodam, że z pozwolenia p. komendanta dom zajmujemy. Zaakceptował tę propozycję, więc podziękowałem i wyszedłem z przywołanym podoficerem. Na wyrąbanie drzwi nie pozwoliłem; chłopca wsadzono przez okno do środka, wystawił on dwa krzesła i stół, po tych sprzętach mogliśmy wchodzić do środka. Po dwóch dniach Zieliński wrócił i drzwi wejściowe zostały otwarte.
Wychodząc z domu w tak tragicznych okolicznościach, zapomniałem, że trzeba jeść, ale o tern pamiętała moja tercjarka, zabrała ona trochę żywności, toż samo uczynili Wojteccy, u Zielińskiego znaleziono niewiele suszonych produktów, ale na 11 osób starczyło to zaledwie na 2 dni, wysłałem dzieci (miały one u żołnierzy większe poważanie, karabinów ani rewolwerów nie nosiły) do miasta po chleb, był to dzień świąteczny (15 sierpnia), wróciły bez chleba. Widziałem naładowane fury, wożące chleb dla wojska, odważyłem się pójść do komendanta, bardzo dla mnie uprzejmego podczas pierwszej wizyty i prosiłem o sprzedanie mi parę bochenków chleba, gdyż dzieciom niemam co dać jeść, a piekarnie spalone, nic dostać nie można. Tego zrobić niemoże, odpowiedział, ale daruje mi dwa bochenki, przyjąłem z podziękowaniem. Radził, żeby posłać dzieci na przedmieścia, tam wypiekają chleb i żeby się nie krępować z rekwizycją z domów, z których ludzie uciekli a znalezione produkty rekwirować (vel wykradać), bo jeżeli uciekli, to prowiant należy do tych, co pozostali, Na moją uwagę, że to prawo przysługuje tylko żołnierzom, którzy właśnie do takich rekwirentów strzelają, odrzekł: to są złodzieje rabusie, którzy domy podpalają dla rabunku, na takich żołnierzy poluję, dzieciom się nic nie stanie. Po rozdziale chleba miałem zamiar zobaczyć, co wywiezieni do Poznania księża zostawili, czy jest jaka istota żyjąca na probostwie, w tym celu przestawiliśmy drabinkę do muru, jaki odgradzał od lokalu księży, chłopiec przeszedł przez mur i zaczął się dobijać do probostwa. Nie wiedziałem, że na interwencje biskupa w Poznaniu uwolniono księży, którzy w nocy powrócili, kiedy chłopiec dobijał się i pukał do drzwi i okien, wyjrzał wikary i pyta czego żąda. Chłopiec opowiedział naszą historię dodając, że im komendant pozwolił zabierać żywność, jąka w sąsiedztwie znajdować się będzie. Ksiądz porozumiał się z drugim i prosił, abym się ja do niego pofatygował. Strzały jeszcze co parę minut w mieście się odzywały, było niebezpiecznie na ulicach się pokazywać, gdyż patrole strzelali szczególnie do tych, którzy wypełzli z nor i wynosili, co gdzie jeszcze można było wynieść. Bałem się obejść frontem od plebanii, poszedłem tą samą co chłopiec drogą na konferencję do księży. Opowiedziawszy mi swoją przygodę aresztowania i powrotu, zapytali się czem rozporządzamy, dali nam funt herbaty, chleba i 2 kaczki, prosząc, aby im z jednej kaczki zrobić obiad, bo sługa ich także uciekła i dotąd nie wróciła. Spiżarnia nasza nie obfita, ale z kartofli i kilku główek kapusty sporządziliśmy obiad dla nas i dla księży Była to pierwsza rekwizycja, później już moi towarzysze rekwirowali na własną rękę sąsiedni dom żydowski, gdzie znaleźli węgiel i kartofle. Biedna ta rekwizycja żywiła nas parę dni dopóki Zieliński nie wrócił ze swojej wycieczki.
Na drugi dzień po zajęciu T-wa Muz. zabrałem moją flagę na laskę i poszedłem zobaczyć, jak daleko ogień posunął się w domu, gdzie była moja księgarnia. Dom od frontu jeszcze nie był tknięty, tylko od ul. Grodzkiej ogień się przenosił na front, okno wystawowe było wybite, prasa kopiowa leżała pod oknem na trotuarze, ogień z domu Gorczyckiego i Perłego tracił na sile, wypalały się mury, w ul. Poprzeczną wejść nie było można, gorąco i płomień z cukierni Schauba na to nie pozwalał, miałem wrażenie, że mój dom ocalał, podniosłem ciężką prasę i dźwigam ją ku cerkwi, nagle słyszę: Halt i widzę lutę karabinową, wycelowaną ku sobie, postawiłem prasę i czekam, dwóch żołdaków przystąpiło do mnie i pytają „von wo haben sie das?” , odpowiadam im, że to moja prasa, którą z okna mojej księgarni wyrzucono, idę do komendanta meldować, że dom cały, czy mogę powrócić do swego mieszkania: Kazali mi iść do komendanta, ale prasę zostawić na miejscu za cerkwią, bo nie wolno nic rabować. Meldując komendantowi, że dom cały przez ulicę płomień się nie przerzucił, czy mogę się tam przenieść zpowrotem. Nie, mój, prżylacielu, (mein Freund) odpowiada, zaczekaj do wieczora, to zobaczymy, a teraz nie szwendać się po ulicach, bo patrole mają rozkaz strzelać do podpalaczy. Gdym szedł do księgarni na wprost apteki Piotrowskiego przejeżdżał samochód z oficerami od cerkwi, dom się palił od dachu i apteka była otwarta, wystawa wybita, a całe wnętrze świeciło zwykłą czystością, nikogo wewnątrz nie widziałem, nie wiem dlaczego siedzący w samochodzie oficer strzelił do środka apteki, nie zatrzymawszy się, a dla mnie cywila postraszenie i zniewaga mojej flagi. Postanowiłem sam nie wychodzić, a posługiwać się mniejszymi dziećmi Wojterskiego, przynosiły one wodę od pomnika i zawsze donosiły, jak daleko płomienie tę część miasta ogarniają. Do wieczora ulica Mariańska stanęła w płomieniach: domy po Rosenie, po Szliwem, Hindemita. Byłem pewny, że ogień przeniesie się przez ulicę i zajmie b. korpus kadetów (teraz koszary), jednak koszary zostały całe i chociaż domy od ul. Łaziennej aż do domu Mareckiej uległy zupełnemu spaleniu, koszary ocalały. Zastanowiłem się nad dziwnem zbiegiem okoliczności, że ani jeden dom rządowy się nie spalił: szpitale, gmachy rządowe, szkoły, wszystko, co mogło dla wojska być użyteczne, pozostało nietknięte.
Dlaczego księży uwolniono z Poznania.
Mówili mi księża, to teraz moi sąsiedzi, że ich uwolniono za wstawieniem się biskupa poznańskiego i wysłano ich zpowrotem do Kalisza, ażeby uspakajali lud i usposabiali do przyjacielskiego obchodzenia się z wojskiem. Kogo tu było uspokajać, nikt z pozostałych ludzi nie ważył się wyjść do płonącego miasta na kule patroli, które co chwila groziły śmiercią. Ludzie unosili tylko życie, zostawiając cały dobytek na Opatrzności Boskiej, nie przeczuwali, że zostaną nędzarzami, nie będę mieli ani dachu nad głowę, ani się czem na zimę okryć, wszystko opuścili w nadziei powrotu. Ci, którzy wrócili po kilku dniach, teraz już żebrali od żołnierzy o chleb, o resztki jedzenia. Dla takiego samego bezpieczeństwa księża wywiesili także listę lokatorów na domu parafialnym Suterynę i piwnicę kazali żołnierzom zrewidować, aby się przekonali, że tam kozaków niema, wobec czego, aby dalszych samowolnych poszukiwań nie robili. Na karcie umieszono napis: „rewidirt”. Tym sposobem księża nie będę niepokojeni. Na karcie dałem po polsku i niemiecku informację:
„kto chce do parafialnego domu wejść, niech puka do okna”.
„na nu ist gut, gehen sie”.
W stronę komendanta zabrał mnie p. Karsznicki z Majkowa na bryczkę. W powrotnej drodze oficer i postój przed Rephanem zatrzymał mnie i rozpoczął długą indagację: kto jestem, jakim sposobem wydostałem się z miasta, nie pozwolił mi odejść, dopóki nie udowodnię, kto mi pozwolił miasto opuścić, moich tłomaczeń słuchać nie chciał, dopiero świadek żołnierz powiedział, że widział mnie wyjeżdżającego na bryczce, i z tego tłumaczyć się musiałem, zostałem zwolniony chleba nie zdobyłem, postanowiłem znów szturmować do kapitana, który już znał moje położenie, posłał mnie z żołnierzem po chleb do siebie i ofiarował mi dwa bochenki. Wracając z żołnierzem, znalazłem na trotuarze bochenek chleba, zabrałem go za pozwoleniem żołnierza. Nie śmiałem w dalszym ciągu chodzić po żebraninie, kapitan pieniędzy przyjęć nie chciał, więc dzieci wysyłałem na Ogrody, gdzie chleb wypiekano i od czasu do czasu z trudem go zdobywałem. Na ul. Parkowej młody oficer starym rezerwistom wykładał system nowej broni. Po ćwiczeniach żołnierze podchodzili do mnie do okna i pytali się dlaczego obywatele pozwolili moskalom miasto spalić i dlaczego nikt nie ratuje. Był to inny pułk, bo Preuskierowsycy poszli dalej, ale i ten pułk patrolował i strzelał do ludzi. Pytania te były podstępem, na które odpowiadałem, że po wyjściu rosjan miasto było spokojne, dopiero jak Preuskier wszedł i rzucił na Kalisz 360 kul, miasto się zapaliło i pali się dotąd, do ludzi ciągle strzelają, a o ratunek się nie stara, domy wyludnione, przedmieścia same o sobie myślą, tylko wojsko mogłoby się ratunkiem zająć, a jeżeli nie dostało rozkazu ratowania, to widocznie miasto musi być spalone.
Miasto pali się już 144 godzin.
Znajomość z żołnierzami stała się intymniejsza, przystawali pod oknem, każdy z nich złorzeczył cesarzowi rosyjskiemu, który zmusił naszego Wilhelma do wojny, my jesteśmy socjaliści i wojny nie chcieliśmy, ale wasz car ją wymówił, więc trudno, musimy się na nią zgodzić, nawet z kasy naszej daliśmy na nią milion marek, ale też napieprzymy ruskim, że się odechce im wojować, tu, gdzie teraz stoimy, to już wszystko nasze, a zajmiemy cały kraj aż do Petersburga, a Mikołajka („Nikaliauschen”) postawimy bardzo wysoko. Byli to ludzie niemłodzi, rezerwa, a może i landwerzyści 35 do 45 letni. Każdy starał się biedę swoją opowiadać: jeden zostawił żonę na gospodarstwie i czworo dzieci, inny starych rodziców, żonę i dzieci, prześcigali się w opowiadaniu, bo każdy, jeden drugiemu swój ból i biedę opowiadał i tylko cara przeklinali i pięścią w stronę Wschodu wygrażali.
Pułk 133 Saski.
Dnia 16 około godz. 6 rano wyszedłem przed dom, gdyż chciałem się od żołnierzy dowiedzieć, co mogły znaczyć ciężkie zdaleka słyszane strzały, odpowiedzieli że strzałów nie słyszeli, ale zawalanie się wypalonych murów mogło wywołać huk, prosili mnie, ażebym im przetłumaczył, co świeżo na murach rozklejali. Około gimnazjum czytam na słupie proklamację, wzywającą ludność do spokoju, do lojalnego zachowania się wobec wojska i t.d, wracam do siebie, a za mną słyszę
„stać, ręce do góry”
stanąłem, ręce podniosłem, ale tylko do połowy, bo reumatyzm nie pozwalał wyżej, prowadzący oddział krzyczy:
„wyżej”
„Polacy, nie przychodzimy do was, jako wrogowie, ale jako przyjaciele, jesteśmy tylko nieprzyjaciółmi Rosjan, przychodzimy, aby wam wywalczyć lepsza przyszłość, wszystko, co nasi żołnierze będę potrzebować od was, na to odbierzecie kwity, za które kasa nasza płacić będzie. Zachowajcie się względem naszych wojsk przyjaźnie”, (podpisano) Generał dowodzęcy (bez nazwiska). Za zerwanie tego ogłoszenia kara śmierci”.
Jakby w odpowiedzi na to ogłoszenie wchodzący pułk Saski 133 głosił, że do godziny 5-ej po południu wszyscy pozostali jeszcze w mieście mieszkańcy muszę wyjść z miasta, kto pozostanie, będzie uważany za wroga i będzie rozstrzelany. Zdążyłem tylko jak najtreściwiej napisać mój pogląd na To ogłoszenie, kiedy po mnie przyszli: Bukowiński, którego z Poznania zwolniono, burmistrz Michel i oficer świeżo nadeszłego pułku. W tym składzie udaliśmy się do nowego komendanta, który zakwaterował się w domu po Rephanie, prosiliśmy, aby nam pozwolił zająć się rewizją wszystkich pozostałych domów w mieście i wyłowić sprawców tego nieszczęścia i podpalaczy. Ja wręczyłem mu swój pogląd na ogłoszenie i rozkaz opuszczenia miasta; nie czytając, włożył ten papier cło kieszeni. Komedie takie kazano nam odgrywać, wszyscy przecież wiemy, kto podpalał, ale pułk 155 już wyszedł, a my tego żołnierza z pułku 7-go i 133-go wskazać nie mogliśmy bo toby znaczyło wydać na siebie wyrok śmierci. Twierdzono że kiedy pułk 133 wchodził do miasta, strzelano do niego jednego żołnierza zabito, kilku raniono, ale dziwna rzecz, że tych zabitych nigdy nikomu nie pokazano, prócz tych, którzy padli podczas gradu kul z maszyn, byli to żołnierze z patroli, których nie odwołano bqdź przez zapomnienie, bądź umyślnie, niewiadome także są nazwiska tych żołnierzy, których trupy widziałem tak w rynku, jak i na ulicach, czy wysłane patrole nie składały się z samych polaków. Otóż surowy rozkaz wypędzenia wszystkich mieszkańców miał za podstawę właśnie tę pogłoskę, czy też czynu rzeczywistego Na nasze przedstawienie komendant zgodził się na rewizję pozostałych domów, za bezpieczeństwo rewizorów i wojskowych prezydent znów głową musiał odpowiadać.
Kiedy organizował tę wyprawę, prosiłem żeby mnie zwolniono z tej podróży, wobec tego zostałem internowany w mieszkaniu kapitana 7-go pułku II kompanii:
„ja, alter cher, sie kónnen zurick bleiben”
, powiedział i wskazał mi tę kwaterę, W tej kwaterze znalazłem chleb, masło, mięso wieprzowe gotowane, dwie butelki szampana w zimnej wodzie. Byłem bardzo zadowolony z mego kilkogodzinnego aresztu, gdyż od początku wojny mięsa w ustach nie miałem. Najadłszy się i wypiwszy pół butelki szampana, położyłem się na kanapie. Dopiero powrót rewidentów obudził mnie i uwolnił z tego zaimprowizowanego więzienia.
Z mieszkania tego, jako internowany, obserwowałem jak przed sklep i skład zboża Drejcza zajeżdżały furgony żołnierskie, wynosili oni całe paki i worki towarów kolonialnych, pakowali i odjeżdżali. Trwało to, jak się przekonałem,, potem, cały tydzień. Zboże ze spichrza wywożono do Prus towary do obozów i kwater oficerskich.
Otrzymawszy przepustkę od komendanta, wybrałem się rano dn. 17 sierpnia z Zielińskim i dwojgiem dzieci przez Nowy Świat na ul. Dobrzecką po chleb, idziemy parkiem, który przedstawia się jak obóz: pełno palowych piekarni, kuchen słomy, siana i mierzwy. Cukiernia parkowa cała, ale wyprzątnięta z wszelkich zapasów, ani jednej osoby. Idziemy mostem ku Rypinkowi. Nowy Świat nic nie ucierpiał Na ul. Wiejskiej ognia dotąd niema. Na ul. Wrocławskiej za rogatką spalone: fabryka Brokmana i Psikusa, kościół Reformatów jeszcze się wypala. Idziemy koło muru reformackiego ślady zeschniętego mózgu na murze, deszcz jeszcze tego nie spłukał. Na ul. Dobrzeckiej porę domów spalonych, ul Piaskowa cała, na ogrodach nic nietknięte. Zamówiony chleb zabrałem. Wracamy Towarową, Nowym Rynkiem, w domu Szmerkowicza sklep kolonialny do połowy otwarty, w nim tylko sama właścicielka targuje, jak za dobrych czasów. Wstępujemy i kupuję, co mi do mego gospodarstwa potrzebne. Na wychodnem podjeżdża na kole podchorąży z dwoma żołnierzami i mówi do właścicielki, aby otworzyła cały sklep i niech się nie boi rabunku huliganów, zostawia jej jednego żołnierza do obrony i zapowiada, że czy żołnierz, czy cywilny, musi za wszystko płacić. Żołnierze mogą brać, co im potrzeba tylko z tych domów, które zostały przez właścicieli opuszczone, prosił tylko, jeżeli to możliwe, żeby ten posterunek żywiła, tego ona przyobiecać nie mogła, została bowiem sama jedna, gotować może tylko kawę i herbatę i tem żołnierzowi może służyć. W takim razie i pani i żołnierz otrzymywać będą gotowe obiady z kuchni kompanii. Sklepiczek ten stał się dużym składem towarów w ciągu 14-o miesięcznego mego pobytu w ruinach Kalisza. Podziękowawszy mi za tłomaczenie, pyta, gdzie tu jeszcze są handlujący, wskazałem ul. Kanonicką
„Z tamtąd wracam, są sklepy otwarte, ale wszystkie zrabowane, ta hołota, jak sklep ograbi, podpali go i znika”.
Kompania ta miała swoją kwaterę w Gimnazjum męzkim, tam kucharze są pały dzień czynni i obfitują we wszystko.
Niedawno rozpaczałem, czem się zająć, bo siedzieć bezczynnie i słuchać biadań swego otoczenia, to można zwariować. Dziś jestem miliciantem prawie cały dzień na ulicy i mam wrażenie, jakby się bezemnie obejść nie mogło, bo przyjmuję tak na ulicy, jak i u siebie dużo interesantów, którym towarzyszyć muszę do ruin, gdzie odszukują swoje rzeczy, zachowane w suterynach i piwnicach, przy tej czynności musi asystować miliciant znający osoby, które te poszukiwania odbywają, bez tej asysty patrole aresztują każdego obcego poszukiwacza. Przyjechała ze wsi panna Kęsikowska, właścicielka magazynu w domu Jaruzelskiego, magazyn spalony, prosi, aby ją wprowadzić do miasta, boi się bowiem, aby chłopu nie zabrali koni, przybyła po rzeczy, które ocalały. Handel win po Przybylskim zrabowany i podpalony, ale piwnica pozostała. Usłużni żydkowie naprowadzają żołnierzy, a ci zabierają, co im potrzeba, a przypatrujących się huliganów kaliskich zachęcają do naśladowania ich, następnie nasyłają na cywilnych rabusiów patrole które ich wyłapują, odbierają im zdobycz, prowadzą do komendanta, a ten skazuje ich na kije. Egzekucja taka odbywa się natychmiast na ulicy. Spotykam na ulicy panią Kożuchowską, żonę adwokata, szła do siebie po rzeczy w domu Puławskiego. Dom i mieszkanie Kożuchowskich były nienaruszone, pozostała więc sama pani Kożuchowską, stała się ona w następstwie dobrodziejką dla biednych, opiekunką dzieci, i wielką działaczką społeczną. Wczoraj (dn. 18 sierpnia) jeden gospodarz z Dóbrca oznajmił, że w Biskupicach można wszystkiego dostać, gdyż ludzie na targ nie wychodzą. Wybrałem się tam z dziećmi. Doszedłem tylko do cegielni dobrzeckiej, dalej nogi odmówiły posłuszeństwa, dzieci poszły do Biskupic, ale znowu daremnie, tam także kaliscy mieszkańcy wszystko wyjadają Wracając, natykamy się na patrol, którego moja opaska nic nie obchodzi, żąda glejtu i czyta głośno, żeby żołnierze słyszeli. Treść glejtu:
„N 38 Inhaber dieses Herr Bronisław Szczepankiewicz kent- Iich durch weise Bindę mit Schwarzem Kreuz. Aufschrift 38 und Anfangsbuchstcben B. S. ist berech tigt miiitiriche Hilfe bei aufrichterhaltung der Ordnung und ófentliszen Sicherheit in Anspruch zu nehmen. Alle militarichen Behorden oder militd- riche Personen werden gebeten diesen Aufforderungen nach Móglicnkeit zu entsprechen. Inhaber ist berechligt die Inhaft- nahme von Civilpersonen selbst vorzunehmen oder zu veran- lassen. Die Jnfahaftirten sind dem Cefdngnis zuzufuhren, der Ortskomandant Kreller. Stempel: Landw. Jnf Regt. N I 33”
Przeczytawszy glejt, roześmiał się na całe gardło i zawołał:
„na det sind och Policisten”
Z glejtu tego widać, że chodzi tylko o cywilów, tych musimy pilnować, nie pozwalać im wygrzebywać czegokolwiek z gruzów, aresztować z pomocą wojska i odstawiać do więzienia, ale na żołnierzy nie wydano żadnego rygoru, oni częstują ładunkiem z lufy, gdy im się uwagę zwraca, że rabować niewolno. Po południu wychodzę na służbę, żeby się przypatrzeć gospodarce żołdaków.
Wczoraj jeszcze pałac Weigta był zamknięty, brama, prowadząca do browaru, również była zamknięta, prócz murów, posiekanych kulkami, wszystko znajdowało się w porządku. Dziś już z mostu widzę bramę szeroko otwartą, żołnierze wiadrami wynoszą piwo. Wchodzę do pałacu, wszystkie drzwi otwarte, szafy pootwierane, szuflady na podłodze, powyrzucane rzeczy tarzają się pomiędzy rozlicznymi drobiazgami. Przyglądam się tej robocie i pyłem, kto tu tak wojował, kto bramę otworzył, czy jest majster piwowarski, czy wogóle jest kłoś obecny z personelu „Ja da fragens weiter” odpowiadają wcale ich to nie żenuje, i co raz to więcej przylatuje amatorów z wiadrami, dzbankami, garnkami, a piwo jak woda. przelewa się przez naczynia Moja interwencja nic tu nie poradziła, policja bowiem do rabujących żołnierzy nie miała prawa się wtrącać, mój gleit odnosił się tylko do cywilnych, więc odchodzę szukać cywilnych rabusiów i znajduję na wypalonych gruzach kobiety i dzieci, które wybierają kawałki drzewa i węgla w koszyki i łachmanki, istoty te wcale się nie boją cywilnej policji, oglądając się jedynie na patrole wojskowe, przed którymi czmychają i kryją się w kąty. Podchodzę do mojej księgarni, wszystko zawalone gruzami, piwnica się zarwała, a było tam tapet za parę tysięcy rubli, nic nie można było uratować. Szczęśliwszą jest pani Feldmanowa, obecnie Janiszewska, jej piwnica wytrzymała nacisk murów, nie załamała się, siedzi właśnie w niej, miała tam skład naczyń kuchennych, przy pomocy stróża wydobywa je teraz, wszystko całe i może służyć za podstawę do nowego sklepu. Nietylko ona powróciła do miasta, ale wogóle ludzie wracają i każdy dąży do swego domu w nadziei, że zastanie swój dobytek, tymczasem znajduje tylko gruzy i gruzy. Co chwila podchodzą do mnie z prośbą, ażeby asystować przy przeglądach piwnic i suteryn, gdzie pochowali najpotrzebniejsze swoje rzeczy, wielu uszczęśliwionych znajduje swój dobytek w całości, inni odchodzą żebrakami, nic im nie pozostało, łzy płyną obficie, lamenty nic nie pomagają. Serce się kraje, bo żadnej pomocy, żadnej porady znikąd, nawet ci, co mieli udziały i wkłady w instytucjach finansowych, są tego wszystkiego pozbawieni. Np, p. L. ma we Wzajemnym Kredycie 20,000 rb, na trzech hipotekach po 8,000 rb., w kasie pożyczkowej 3,000 rb., dziś bierze z magistratu dwa worki mąki po 10,50 rb na książeczkę wkładową, sprzedaje worek piekarzowi ze stratą, ażeby mieć na życie, ta rzecz udaje się parę razy, więcej magistrat dać nie chce. Trzeba żebrać o pożyczki, są nawet żydki, którzy ryzykują ale na 100°/0, a takich wypadków jest wiele, inni zupełnie ogołoceni idą w świat szukać chleba.
Rozkaz komendanta głosi:
„Nie wypuszczać ludzi z miasta, którzy powrócili i zabierają rzeczy, lub wyprowadzają się wszyscy, którzy wyjechali, mogą bezpiecznie wrócić, zajęć swoje mieszkanie i uprawiać swoje rzemiosło handlowe i przemysłowe. Każdy dom, w którym choć jeden mieszkaniec pozostał, powinien w nocy choć jedno okno oświetlać”
Spotykam w parku starych żołnierzy do i po pięćdziesiątce, rezerwiści, a nawet landszturmiści, mówiący po polsku, wyszli z kościoła gromadnie, pytam, czy znali poprzednio Kalisz, mówią:
„jesteśmy z Księstwa, a ten oto ze Skalmierzyc, Kalisz takie piękne miasto, pocośta nie bronili, jak mochy zapaliły, przeciek oni na wyjściu miasto zapalili, trza było ratować, choć na cztery rogi zapalili.”
Opowiadam jak było
„Ale po co ludzie pouciekali i zostawili wszystko na pastwę ognia”.
Pytam:
„a czy wygnie pouciekalibyście jakby około stu ludzi zaraz drugiej nocy padło od waszych strzałów, a następnego wieczora wpadło do miasta 50 granatów, następnie miasto zostało zasypane z karabinów maszynowych gradem kul, a potem przez cała noc wystrzelano do miasta 310 kul?”
. „He, panie, kto tam te kule liczył”, odrzekli.
Przekonywam:
„ja sam liczyłem ile w której godzinie wystrzelili, a po tych strzałach rano weszli do miasta i podrzucali pod domy aż do cerkwi wiechcie słomy, a na środek ulicy całe snopki, podpalali miasto, ludzi wypędzali z domów, zajeżdżali furami, rabowali i to wszystko spędzajg na mochów, czy w takich warunkach mogli ludzie usiedzić w domu, tylko ci zostali, którzy uciekać nie mogli.”
„Ej, panie, niech, pon nie opowiada, bo za nami idą Niemcy – katoliki, ale niemcy, nam niewolno z cywilami rozprawiać, niech się pon oddali od nos, bo pana może co złego spotkać”.
Przyjeżdżali także cywilni z Ostrowia i Plaszewa i ci pytali, dlaczego takie spustoszenie, byli to Niemcy i każdy się dziwił, dlaczego miasto spalone i dlaczego nikt nie ratował i choć nie owijałem sprawy w bawełnę, opowiadałem tak, jak było, nie zrobili z tego użytku, jak się Polacy obawiali.
,,Bitwa pod Gombinem, Rosjanie wyparci, 8000 wzięliśmy do niewoli, 8 armat w naszym ręku Z nad granicy francuskiej. „Niemcy stale posuwają się naprzód, z 8-miu korpusów francuskich 1 3 zupełnie rozbitych, 150 tysięcy wzięto do niewoli razem z belgijczykami i anglikami”.
Jako zaproszony przygodny radca do magistratu parę dni przed inwazją Niemców, sądziłem, że i teraz mam prawo zasiadać w tymże samym magistracie, zwłaszcza, że z całego gremjum tych radców zostałem sam jeden i kiedy p. burmistrz prosi radnych na górę i ja tam wchodzę, p. burmistrz pyta mnie, jaki mam interes, odpowiadam, wszak prosił radnych na górę, pan nim nie jest więcej? więc zabieram laskę i kapelusz i wynoszę się, dowiaduję się kogo p. Michel mianował radcami, woźny także przygodny, odpowiada tajemniczo: sa mych Niemców: Fulde, Schmidh, Sowadzki, Deutschman. Po mojej odprawie w pierwszym pokoju, kiedy się zabierałem do wyjścia p. burmistrz wstał ze swego prezydującego miejsca, podszedł do drzwi i zamknął obradujący gabinet przedemną, zapewne, ażeby niepowołany człowiek nie uparł się pozostać w pierwszym pokoju, żeby podsłuchać nowej rady. —
Piątek 4 IX dziś o godz. 81 /2 rano od strony Tyńca dały, się słyszeć strzały tyrljerskie, trwało to około 10 minut, zapewne do rosyjskich podjazdów. Jaroma, b. woźny magistratu, opowiada po powrocie z wycieczki z emisariuszem z armii rosyjskiej na linię tyniecką, że Niemcy pozbierali od chłopów okolicznych półwozia, nakładli na nie rury blaszane imitujące armaty, jeżeli to okaże się prawdę, to jeszcze w miesiąc po wypowiedzeniu wojny nie byli gotowi do wojny na dwa fronty. Emisariusz był zdania, że Niemcy armaty ukryli z boków, a Rosjan chcą ściągnąć na zdobycie ślepych rur.
Przyczynek do drugiego ostrzeliwania Kalisza.
Wczoraj t j. 3.IX wprowadziłem ruskq rodzinę do domu parafialnego proboszcza prawosławnego, jest to urzędnik kolejowy który opowiada „W piątek dn. 7.VIII o godz. 5 pp, po zrobionej w domu i osobistej rewizji wypędzono nas wszystkich mężczyzn, w liczbie około 300 osób pod wiatrak, tam pokazano nam dwa trupy żołnierzy, jeden miał ogromną dziurę przez policzek, co nie mogło być od zwykłej kuli, drugi miał brzuch od góry przestrzelony .
Wczoraj oznajmiono nam, żeby się natychmiast wynieść do miasta, gdzie dosyć jest próżnych mieszkań, gdyż domy nasze zostanę zburzone, no i teraz osadził nas pan w mieszkaniu naszego proboszcza, ale co nas tu czeka? Z rozkazu otrzymanego od cesarza Wilhelma, przypuszczamy że tak bombardowanie, jak palenie miasta stało się z jego osobistego rozkazu . —
Kto byli rozstrzelani i ci, którzy na ulicach, drogach i w parku zostali rozstrzelani, nikt nie wie, wprost zginęli, zostali wrzuceni do dołu, leżą pod gruzami, rodziny daremnie oczekują ich powrotu z kraju czy Rosji, dzieci poginęły rodzicom, rodzice dzieciom, żony od mężów, mężowie od żon. Do takich opróżnionych lokali odebraliśmy rozkaz kwaterowania tych, którzy wracają, a mieszkania i chudoba ich w gruzach.
Dziś 7.IX spostrzegłem około mostu Rephana idące małżeństwo, (jego znałem zwidzenia, prawie codziennie wjeżdżał do miasta małą bryczką w jednego konia) małżeństwo kierowało się w ulicę Babina, nagle zastępuje im oficer drogę, każe im stanąć, była to widoczna obława na nich, bo w mig zajechał samochód, kazano im siadać, maż rozkładał ręce, widocznie tłumacząc się, ale wepchnięto go gwałtownie, pani zaś w żaden sposób usiąść nie chciała pomimo popychania, tak, że ją formalnie na rękach wnieśli żołnierze i oficer, stanęła w samochodzie odwrócona twarzą do publiczności która zaczęła przypatrywać się temu gwałtowi, załamuje ręce i krzyczy „moje dzieci, kto uratuje dzieci’, ale oficer wsiadł, pociągnął tak silnie, że upadła na siedzenie i odjechali w ulicę Babina, gdzie? za co? mówiono że był za Rosjan ich szpiegiem.
U właścicielki sklepu z cukierkami p. Plewickiej.
„Dnia 11 sierpnia kazano sklepy otwierać więc tak samo jak mój sąsiad Zengteller otworzyłam i ja sklep, było to pomiędzy 1-a a 2-ga po południu, kiedyśmy spostrzegły idących żołnierzy trotuarem pojedynczo z karabinami podniesionemi ku górze, oglądających okna, czy kto nie wygląda, następnie szło wojsko gęsto po 4-ch w rzędzie, po przemarszu przez ul. Warszawska, począł się sypać grad kul tak, że drzwi sklepowe zostały całe posiekane, stanęłyśmy pod murem i nie ruszałyśmy się dopóki strzelanina nie ustała, dopiero kiedy już nikogo na ulicy nie było zamknęłyśmy sklep i na pół martwe poszłyśmy do mieszkania. Można sobie wyobrazić nasza noc, po tej prawie nieprzespanej nocy o godzinie 6 rano budzą nas straszliwe głosy i niezwykły hałas, zanim zdążyliśmy wdziać szlafroki, słyszymy wrzaski: „raus aus den Hause raus! raus!” w strachu, niedającym się określić złapałem pod pachę dwie poduszki i i oto w tych pantoflach z przyklapniętemi tyłami wyleciałam na ulicę za mną sklepowa i córka z małem zawiniątkiem, trochę pieniędzy które miałam w kieszeni to wszystko co uratowałam ze sklepu i mieszkania.Mieszkałam w domu Urbańskiego więc i on jednocześnie z nami mieszkanie i dom swój opuszczać musiał i to z czworgiem drobnych dzieci nie zabierając prócz dzieci nic z sobą, on, jako felczer, był prawie jakby przyrośnięty do swojej torby z instrumentami, to i tej nie zdążył zabrać, tylko dzieci wynosił, tym sposobem znalazła się cała ulica Warszawska wypędzona przez żołnierzy przed cerkwią. Oficer dowodzący tym oddziałem kazał nam przez Dr Dreszera 1) tłómaczyć:, ponieważ strzelaliście do naszych żołnierzy i zamordowaliście ich podstępnie, trupy ich muszą być pomszczone, musicie miasto opuścić i nie wracać do niego — Na krzyk gdzie mamy iść, co z sobą poczęć? powiedział: gdzie wam się podoba tylko precz z miasta (szło tu widocznie o rabunek) Ilu nas było, nikt nie wie, nikt nas nie liczył, my zaś poszliśmy drogę ku Rypinkowi i dotarli do wsi Saczyna, gdzie nas przyjął gospodarz Kużobrocki, który kazał sobie prawie drugie tyle za zakupione przez nas produkta płacić. Za chrust, który sobie sami uzbierać musieliśmy pobierał 50 kop, inaczej nic ugotować nie pozwolono. Nate słone ceny, wymawiał, że za mało płacimy, że narażamy na to, że Prusaki mogą go także z jego gospodarstwa wypędzić, że nas przetrzymuje 2).”
1) ten sam co robił sekcje i znajdował kule pruskie w trupach żołnierskich.
2) to był już drugi paskarz, który na nieszczęściu bliźniego może się pożywić. —
Do miasta wracać nie mieliśmy odwagi, zapowiedziano nam przecież, żeby nie wracać, zresztą miasto się pali, nie pewni ,co z naszą chudobą sie dzieje, moje grosze prędko wypływają, stosunek z gospodarzem nieznośny, umyśliłam przenieść się do innej wsi, poszłam do drugiego gospodarza w tej samej wsi, który u siebie utrzymywał kilku wypędzonych z miasta, a pomiędzy niemi współpracowniczkę „Kuriera Kaliskiego”, tam powiedziano mi, że gospodarz „Piechota” to zupełnie przeciwieństwo do Kużobrockiego, ale p Piechota ukończył 4 klasy gimnazjalne, człowiek mniej majętny, ale obywatel rozumny’, nietylko nie godził się o strawę dla nieszczęśliwych wygnańców ale powiedział:
„w takim nieszczęściu nie mogę żądać od państwa zapłaty, bo byłoby to wołające o pomstę do nieba, ale siadajcie i spożywajcie wspólnie z nami strawę — czem chata bogata.”
Ten szlachetny obywatel użyczył mi bezpłatnie koni na wyjazd i dał mi jeszcze spory woreczek jagieł. — Oto zestawienie dwóch obywatelskich obowiązków. Panu podaje do wywiadu. Idąc polem słupy ognia wyrzucały luźne kartki które się w powietrzu jak motyle kręciły, podniosłam z opadłych jedną nadpaloną, a w niej wyczytałam.
„Po cierpieniach Narodu nastanie lepsza przyszłość”.
Wszelkie wydarzenia przekonywują mnie, że los Kalisza był zgóry przesadzony, obłowienie się wojska w Kaliszu było zachętę do wojny, oficerowie i żołnierze rozbestwiali się dopiero mowami starszyzny, fakt który mnie spotkał w dzień przed rozdaniem opasek i glejtów jako milicji, także może służyć jako ilustracja Prosiłem oficera, który przed oknami T-wa Muzycznego ćwiczył starych rezerwistów, żeby mi pozwolił wyjść na miasto zobaczyć, co się dzieje u mnie w redakcji, odpowiedział, że on nic piśmiennego dać nie może, ale szkoda, żem wcześniej nie wyszedł bo przejeżdżał jenerał Komenderujący, ten na wszystko pozwolić może, objeżdża miasto i może niedługo wracać będzie, to mogę o to poprosić. Wyszedłem przed dom Wołoszyńskiego i czekam, niedługo usłyszałem nadjeżdżający automobil, oficer zawołał półgłosem: jedzie, na to wyciągnąłem chustkę z kieszeni podniosłem ją wysoko na znak że mam prośbę, zatrzymał auto i krzyknął na oficera: co to znaczy? na co pan pozwala? co to za jeden?1 „zrewidować go”! „oficer odpowiada zrewidowany ’ —choć mnie nie rewidował —co on chce? Więc z daleka wołam, ,,ekscelencjo mam prośbę i trzymam ją w ręku już od wczoraj napisana”, pyta: Pole? odpowiadam ,,tak”, „precz mi natychmiast’ wykrzyknął oficer.
Wywiad na komorze w Szczypiornie
P. Janaszewska właścicielka wielkiego sklepu żelaznego i narzędzi rolniczych, która opowiada. „Ochłonąwszy z paniki wzięłam na odwagę, i wróciłam ze wsi do Kalisza w nadziei, że, jako poddana pruska, uda mi się ochronić moje dwa domy i sklep na ul, Warszawskiej. Było to w środę 12.VIII. Widzę zdaleka dużą przestrzeń Kalisza, zajęta przez pożar, nie traciłam nadziei, że może zdołam uprosić komendanta i pozwoli wystąpić straży albo wojsku do gaszenia pożaru. Szłam jak obłąkana ulicą Kanonicką, pomiędzy dopalającemi się domami na rynek. Patrol, widząc mnie idącą ku niemu, wystawił lufę ku mnie, choć nie widział przy mnie żadnej broni i zawołał , halt wohin” podeszłam śmiało i mówię: do komendanta . Gorączka mnie trawiła, bo przechodząc obok ul. Warszawskiej widziałam, że dom w którym się sklep mój mieści, zaczyna się palić, ale prędka pomoc może jeszcze towar ura tować, dla tego niecierpliwiła mnie zwłoka z żołnierzem, który mówi, komendant objeżdża miasta i pewno niedługo będzie wracał.Dom mój stojący w starym rynku, jak i dwa sąsiednie’ jeszcze nie objęte pożarem, w cukierni Mayera wystawa wy’ bita pusta, toż samo u jubilera Stiltera i Landana wnętrza zrabowane.Nakoniec doczekałam się powrotu komendanta, był to po Preuskierze drugi komendant, kapitan VII pułku II kompanii piechoty. Przystępując do niego powiedziałam, że, jestem prusko poddaną, mam tu dwa domy i najpiękniejszy w mieście sklep galanteryjno żelazny, byłam bogatą kobietą obecnie dom w którym się mój sklep mieści, zaczyna się palić, ale jeszcze może być uratowany, błagam pana każ wyprowadzić narzędzia ratownicze jest sikawka parowa i ręczna, wody wokół pod dostatkiem, każ ratować panie! „Nie, moja pani, odpowiada, to być nie może” — mówi bardzo uprzejmie, „ale który to dom w rynku do pani należy”? Więc mu go wskazałam No to daję pani słowo honoru, że ten i sąsiednie nie będą spalone. Przeprosił 1) mnie, że mnie dłużej słuchać nie może, gdyż obowiązek służby go woła, ukłonił się i razem ze swoim otoczeniem odjechał Słowo honoru oficera niemieckiego było bez wartości, cała bowiem moja posesja poszła z ogniem.
1) Czyż potrzeba jeszcze więcej dowodów, że plan spalenia był z góry nakazany? i Warszawska ulica była w tym planie.
Rabowanie szpitala.
Każdy nowy pułk, wchodzący do miasta, jest widocznie informowany, że mieszkańcy Kalisza z wszystkich okien do żołnierzy strzelają, ze strachem wchodzę do miasta i chwytają się takich ochronnych sposobów. Sądzę że gdyby, jaki wypadkowy strzał padł, wszyscy ci szpitalnicy nie uszliby śmierci. Zycie pojedynczego cywilnego człowieka niema żadnego znaczenia, szpital może pozostać bez wszelkich środków, nic to sasów nie obchodzi.
Po pierwszem ostrzeliwaniu miasta, wyszedłem ażeby się przekonać, ile miasto ucierpiało od strzałów, i bardzo się zdziwiłem, widząc w całym rynku jeden sklep p. S, otwarty, ciekawością zdjęty, wszedłem i pytam, na czem p. S. opiera swoją śmiałość, odpowiada, że jest pruskim poddanym, spodziewa się opieki i dlatego jest bez obawy, byłem b. ciekawy tej opieki i udałem się na dalsze zwiady. Po drugim ostrzeliwaniu miasta po południu, kiedy znów znalazłem się na rynku, zobaczyłem sklep rozbity, obrabowany, bez pruskiego poddanego i obsługi, a p. S. miał dostać żołnierza, który obowiązany był stać na straży jego dobra. Miałem zamiar dowiedzieć się, jak się ta opieka komendanta wobec obywatela pruskiego uformowała, ale p. S. znikł z Kalisza i dopiero odnalazłem go w Warszawie w swoim handlu na ul. Marszałkowskiej, gdzie wypadkiem zaszedłem, dlatego korzystając z tej okoliczności, prosiłem go o interview i oto treść wywiadu:
„Jak panu wiadomo, miałem sklep otwarły, nie spodziewając się po tej strzelaninie niebezpieczeństwa, nie zajmowałem się tern, co się nazewnątrz dzieje, bo byłem z moim personelem zajęty urządzaniem się w nowej siedzibie, nagle usłyszałem strzały, a w chwilę potem padł w całym rynku taki grad kul, że nie ulegało wątpliwości, iż Niemcy walą do miasta z karabinów maszynowych, wielkie szyby wystawowe sypały się w kawały, nie było się co namyślać wpadliśmy do piwnicy i czekali końca tej straszliwej kanonady, nie miałem odwagi wyjść i tak przesiedzieliśmy parę godzin, słysząc tylko bezustanny ruch to w sklepie i w rynku Już zabierałem się’ zobaczyć, co ten ruch znaczy, kiedy usłyszałem głos „jest tu kto?” wziąłem na odwagę i wyszedłem, był to oficer, który mnie pytał, kim jestem i czy ktokolwiek jeszcze się ze mną tu znajduje, odpowiedziałem, że tylko jedna osoba, kazał mi jq wyprowadzić, a że prócz służącej byli jeszcze moi pomocnicy, których nie wymieniłem, gdyż bałem się, żeby mi ich nie zabrali, tak samo, jak dnia poprzedniego pędzili całe gromady za miasto, więc już sam do tego meldunku nie wyszedłem. l postanowiłem raczej zostać razem pod gruzami pochowany, jak być rozstrzelany, jak ci którzy tam pod ratuszem leżą i powietrze zatruwają. Patrol z owym oficerem, nie mogąc się mnie doczekać, sądzili zapewne, że drapnąłem od ulicy Marjańskiej, odeszli. Po kilku minutach usłyszałem znów kroki i bieganie po sklepie był to rabunek towarów poczem nastała cisza zapewne odwieźli, albo odnieśli zdobycz. Przez okienko w piwnicy na podwórze widzieliśmy żołnierzy, którzy podwórko lustrowali, następnie ze składów towary wynosili, kiedy się oddalili, wyjrzałem z naszej kryjówki, a nie widząc nikogo, wyszliśmy na podwórze do jednego ze składów, ażeby uratować ile można towaru wpuszczając go do piwnicy, przeznaczonej wyłącznie na wina, byłem pewny, że do piwnic wchodzić, zabraknie im odwagi, a towar zostanie uratowany, udało nam się też spuścić parę worków kawy i innego towaru, kiedy znów musieliśmy się schronić, bo nowy ruch na ulicy nas spłoszył i rozpoczęło się na nowo wynoszenie towarów. Chłopcy, którzy od czasu do czasu, kiedy ruch ustał, wyglądali na rynek, donosili które budynki się palą byłem pewny, jeżeli nie będzie ratunku, to i mój spłonąć musi, czekałem na sposobność wymknięcia się, wtem słyszymy znów kroki na podwórzu, wyglądam przez okienko i widzę wchodzących do otwartego składu, z którego towary wynosili, dwóch żołnierzy, ale zaledwie wyszli wybucha ze składu słup ognia, teraz byłem zmuszony zdecydować, się albo zginać pod gruzami, albo oddać się w ręce oprawców, ale i to było już zapóźno, bo i ze sklepu słup ognia na ulicę wybuchnął, aby się wydostać na ulicę Marjańską przez bramę jest tylko jedno wyjście, które nigdy nie było używane dlatego było zabarykadowane beczkami i workami, trzask palących się przedmiotów i dym ze sklepu zmusił nas do zamknięcia drzwi do piwnicy, jedno zakratowane okienko do piwnicy było bez szyby, i przez nie się dym dostaje do nas jesteśmy w zatrzasku, jest to zapewne skutek mego oporu i nie wyjścia z piwnicy na rozkaz oficera.W śmiertelnym strachu zabieramy się odwalać worki, co me było zbyt trudne, a następnie odbijanie bez żadnych narzędzi żelaznych drzwi, była praca nad siły, a jednak dokonaliśmy tego, czując gorąco ognia na grzbiecie, pokaleczyłem sobie ręce, zwichnąłem prawą, cle wydostaliśmy się do bramy, którą odsunęliśmy z rygla i wyszli na ulicę. Nie było nikogo, moi pomocnicy ulotnili się prócz praktykanta, Który został przy mnie. Postanowiłem razem z nim udać się chociażby piechotą, jeżeli nie inaczej do Pleszewa. Niedługo cieszyłem się swobodą, bo zostaliśmy przez patrol aresztowani i do komendanta odstawieni, po wytłumaczeniu się, że jestem pruskim poddanym zamieszkałym i meldowanym w Pleszewie odesłano nas do Poznania dla sprawdzenia”.
Jeszcze jeden dowód, rozchodzący się głośno po mieście, że Kalisz był planowo, zgóry przeznaczony na spalenie. Bo oto na dzień przed pierwszemi strzałami, w poniedziałek 3 VIII siedział na ławce urzędnik z monopolu, w tem podchodzi dwóch niemców, a siadając obok niego mówią:
„Schade um diese schóne Stadt” szkoda tego pięknego miasta, następnie już tylko szeptem do siebie mówili.
Osoba trzecia opowiadała mi, że pani Zdrojewska, kiedy wszyscy jej lokatorzy uciekali, nie mogła tego uczynić, bo matka obłożnie chora, nie mogła jej przecież opuścić, pobiegła zatem do komendanta, do którego znalazła łatwy przystęp i błagała o radę, co ma począć, bo wszyscy jej lokatorzy, mieszkania opuścili, pouciekali z miasta, ona tego uczynić nie może, bo ma obłożnie chorą matkę, dom jej jeszcze się nie pali, ale mówią ludzie, że cale miasto będzie spalone. Komendant pyta, na której ulicy mieszka, odpowiedział że na Babiny. Rozłożył plan Kalisza, a po chwili powiedział „idź pani do domu tam ognia nie będzie”. Tak też było. Czyż więcej jeszcze trzeba dowodów, że Kalisz był planowo na zagładę skazany?.
Wielu myślało tak, znów uspokoi się strzelanina, wrócimy do siebie, a gnani coraz dalej przez prusaków oparli się nietylko o Warszawę, ale w Rosji szukali wybawienia, Syberję zaludnili, i już niejeden tam swoje kości złożył, i ja straciłem syna, zięcia i córkę z przyczyny tej okrótnej wojny.
Mój wyjazd.
Autor pamiętnika swoje straszne 14 miesięczne przeżycia Kaliskie kończy następującą apostrofą.
..O Ty, zbrodniarzu, który obmyśliłeś świat podbić, bodaj byś żył, a ciężar jego by cię przygniatał z wszystkiemi sprawionemi przez ciebie nieprawościami. Bądź przeklęty na wieki…
KONIEC
Bibliografia
Zdjęcia archiwalne ze strony internetowej POLONA, WWW.KALISZ.INFO, FAKTYKALISKIE, WIKIPEDIA
Tekst z fotokopii POLONA, BIBLIOTEKA NARODOWA „Kalisz – Jego dzieje i zniszczenie przez Prusaków” Warszawa 1914 rok
„Kalisz wśród bomb, granatów i ognia w dniach sierpniowych 1914 roku” Bronisława Szczepankiewicza ze zbiorów Biblioteki Narodowej