Czy Wilhelm II chciał zburzyć Kalisz w 1914 roku?

KALISZ 

Jego dzieje i zniszczenie przez Prusaków 

Warszawa 1914 rok.

Nakład i Druk W. Piekarniak Nowy Swiat 34

(pisownia oryginalna)

najstarsza część miasta z lotu ptaka

Należy on do rzędu najstarszych miast w Kró­lestwie Polskiem i pochodzeniem swojem sięga czasów, ginących kędyś hen we mgle przeszłości.

Miasto, położone na brzegach rzeki Prosny, znanem było już w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej, jako ruchliwa, handlowa osada, leżąca na trakcie, łączącym daleki Wschód z państwami zachodu. Przez Kalisz przeciągały karawany rzym­skie, zbierając bursztyn u brzegów morza Północ­nego i Bałtyckiego, wskutek czego u historyków rzymskich spotyka się wzmianki o Kaliszu, zwanym przez rzymian „Calisia”. Nazwa ta wzięła począ­tek od błot i moczarów wówczas miasto otaczają­cych.
Ze względu na różne wydarzenia, możemy historję Kalisza podzielić na cztery okresy, których przełomowe chwile rażąco i wyraźnie odrzynają jedną epokę od drugiej i przedstawiają nader uro­zmaiconą historję, pełną wypadków smutnych i szczęśliwych, przez jakie miasto w swej długiej ko­lei wieków przechodziło.

Grodzisko na Zawodziu w Kaliszu. Foto – głos wielkopolski

Pierwszy z tych okresów, to czas od począt­ku miasta do roku 1139, kiedy na skutek podziału całego państwa polskiego przez Bolesława Krzywo­ustego utworzonem zostało udzielne księstwo kali­skie. Zawiera on w sobie mniej pewne o Kaliszu szczegóły, stwierdzając jeno zapoczątkowanie go jako osady ruchliwej, handlowej, korzystającej ze sprzyjających warunków swego geograficznego po­łożenia i idącego przezeń głównego traktu handlo­wego, łączącego kraje germańskie ze wschodem.

W drugim okresie widzimy miasto Kalisz dość urządzone i zamożne, któremu Bolesław Pobożny nadał znaczenie pierwszorzędnego miasta w Polsce.
Bolesław Pobożny zbudował w mieście za­mek książęcy, w którym obecnie mieściło się gimazjum męskie.
Kalisz się rozszerzał i zaludniał, a choć za rzą­dów króla Władysława Łokietka traci samodziel­ność, to jednak jako miasto zamożne i potężne, po­mimo najścia litwinów i krzyżaków w latach 1306 i 1331, nie upada, owszem pozyskuje znaczenie wa­żnego środowiska handlowego i jako taki za pano­wania Kazimierza Wielkiego zostaje otoczone mu­rem obronnym, którego ślady gdzieniegdzie prze­trwały dotąd.
W tymże czasie Kalisz przechodzi klęskę mo­rowego powietrza, stającego się przyczyną zawichrzeń i gwałtów.
Do ważniejszych wypadków historycznych w życiu Kalisza z dawniejszych jego czasów należy zawarcie pod Kaliszem 23 lipca 1343 roku pokoju Polski z zakonem krzyżackim.
Wysokiej powagi akt ten z epoki stosunków polskich z krzyżakami, zawarty przez Kazimierza Wielkiego z wielkim mistrzem zakonu Rudolfem Konigem.
Mając nadaną sobie autonomję miejską w sze­rokim zakresie, oraz prawo sądu własnego, oparte­go na zasadach prawa magdeburskiego. Kalisz na­bierał coraz większego znaczenia i powagi pod względem nietylko przemysłowo – handlowym, ale kulturalnym i państwowym, będąc jednocześnie silnym punktem obronnym, odgrywającym w poli­tycznym kierunku niepoślednią rolę.
Dopiero począwszy od 16-go wieku szlachta i możnowładcy, zaniepokojeni rosnącą potęgą miast, podjęli z nimi walkę, która spowodowała po­gnębienie mieszczaństwa i, co za tern idzie, stopniowy upadek miast.
Wtedy i Kalisz odczuł zgubny wpływ ducha czasu, aż wreszcie za Jana Kazimierza nastaje i dla niego upadek, czyli początek trzeciego okresu. Mo­mentem zaś jego charakterystycznym był rezultat wojny domowej pomiędzy królem Augustem II, a Stanisławem Leszczyńskim o tron Polski, rozegra­ny bitwą pod Kaliszem w dn. 29 października 1706 roku, w czasie której miasto zostało zniszczonem i uległo pożarowi. — Następnie wydarzone powo­dzie i nowe pożary, a głównie pożar w roku 1792 przywiodły miasto do ruiny. Kalisz przedstawiał pustynię, w której ocalało zaledwie 12 nierucho­mości i pozostało tylko 40 mieszkańców.
W tym to czasie przychodzi dla Kalisza nowa historyczna chwila — przyłączenie w r. 1793 województwa Kaliskiego do Prus. Kalisz wprawdzie podnosi się zwolna ze swego upadku, ale zato pod względem politycznym doświadcza ciężkiej próby dziejowej pod twardą dłonią pruskiej prześladowczej cywilizacji.
Nienawistny ten rząd, gnębiąc wszystko co było polskiem, usiłował przeobrazić z gruntu cały ustrój społeczny na modę germańską.
Lepszą nieco dolę przynosi Kaliszowi rok 1807, w którym z woli Napoleona miasto zostaje stolicą departamentu w Księstwie Warszawskiem; lecz i ta faza przejściowa, zapoczątkowująca czwarty okres jego historji, również szybko przemija, pozostawia­jąc mu jak i krajowi całemu, wiele smutnych do­świadczeń, goryczy i cierpień, a z widomych rze­czowych śladów, dotąd przetrwałych, pozostało prawo cywilne w postaci kodeksu Napoleona.
Z czasów tej przejściowej epoki wspomnieć wypada o przyjęciu przybyłego do Kalisza w dniu 20 sierpnia 1810 r. księcia Józefa Poniatowskie­go, jako ministra wojny.
Nakoniec po latach tych kilku gwałtownych, pełnych patriotycznych zapałów, po powstaniu le­gionów polskich pod wodzą księcia Józefa Poniato­wskiego, nastąpiła katastrofa roku 1812, a z nim lata ciężkich doświadczeń i ciężarów, z powodu cią­głych przechodów wojsk. Ucierpiawszy bardzo od nich, Kalisz wreszcie w r. 1815 uspokaja się, a po­wróciwszy do roli miasta wojewódzkiego, rozpo­czyna życie normalne, sprzyjające jego znów roz­wojowi.
Do rozwoju zaś handlu i ruchu ekonomicznego przyczyniły się wielce coroczne trzydniowe jarmar­ki na wełnę i zaprowadzone w Kaliszu na wzór warszawskich tranzakcje świętojańskie.
Powstają liczne fabryki i zakłady przemysło­we oraz handlowe, miasto upiększa się nowymi budowlami oraz ogrodami i rozrasta liczebnie.
Pomimo bogatej i obfitej w wydarzenia historji Kalisza, miasto oprócz kilku kościołów, zam­ku po księciu Bolesławie, przerobionego na szkołę i pozostałych gdzieniegdzie szczątków murów miejskich Kaźmierowskich, oraz pałacu arcybiskupiego innych pamiątek starożytnych Kalisz nie posiadał.
Ręka niszcząca czasu, najazdy nieprzyjaciel­skie, a najbardziej częste pożary, głównie zaś pożar w r. 1792 strawiły dawne zabytki budownictwa tak, iż miasto dzisiejsze przedstawiało obraz późniejszy. Dziś starożytność miasta cechowały tylko dawnego systemu wązkie i krzywe ulice, wogóle przybrało ono widok więcej nowoczesny.
W r. 1831 pojawiła się w Kaliszu po raz pierw­szy cholera.
W r. 1838 urodził się w Kaliszu sławny poeta polski Adam Asnyk. Jednocześnie tegoż roku wielki pożar w dzielnicy żydowskiej zniszczył wiele do­mów wraz z synagogą żydowską z czasów Kazimierza Wielkiego.
W r. 1854 dwuletni nieurodzaj wywołał klęskę głodu. Ludzie umierali z braku pożywienia, którego pomimo ofiarności ogółu zdobyć nie mogli. Drugą klęską w tymże roku była niezwykła powódź. Przy­niosła ona wielkie straty w mieście oraz ofiary w ludziach. Kalisz i cała okolica z sąsiedniemi wsiami przedstawiała jedno morze. Woda poznosiła mosty, zrujnowała dużo domów. Stan wody dosięgał 11 stóp, po nad poziom i trwał tak dni 16. Komuni­kacja tak w mieście jak i w okolicznych wsiach od­bywała się łodziami — którymi wożono ludzi i ży­wność.
W roku 1871 zaprowadzono w Kaliszu oświe­tlenie gazowe.
W roku 1878 przez nietaktowne zachowanie się Żydów podczas procesji Bożego Ciała, wywoła- nem zostało ze strony pobożnego tłumu oburzenie, które spowodowało napaść ludu na Żydów, przy- czem dużo ich pobito i rozgromiono, wiele domów i mieszkań żydowskich z pominięciem tych, gdzie w obawie pogromu wystawiono święte obrazy.
W r. 1893 powstała w Kaliszu pierwsza insty­tucja społeczna w kierunku kredytowem, Kasa pożyczkowa przemysłowców.
W r. 1896 obchodzoną była wielce uroczyście rocznica Koronacji Cudownego Obrazu Przenajświętszej Rodziny w Kollegjacie Kaliskiej trwająca dni 8 przy licznem zjeździe duchowieństwa i napły­wie kompanji z kraju i zagranicy.
W r. 1905 otwartą została w Kaliszu siedmio­klasowa szkoła handlowa, a w latach późniejszych oddziały banków handlowych Warszawskiego i Ry­skiego.
Sztuka dramatyczna w Kaliszu również cie­szyła się powodzeniem i miała wielu znakomitych przedstawicieli. Brakowało tylko Kaliszowi przez długie lata odpowiedniego przybytku dla sztuki. Dopiero rok 1900 poniósł sztuce dramatycznej nowy gmach teatralny.
Do coraz większego rozwoju Kaliszowi poczę­ło braknąć bardziej dogodnej komunikacji. Wobec wytworzonych nowych warunków życia, dawny trakt kołowy już nie wystarczał. Dopiero otwarciem w r. 1902 kolei kaliskiej, trakt na Kalisz odzyskał swoje pierwotne znaczenie. Odtąd Kaliszowi w je­go rozwoju nic już nie staje na przeszkodzie. Miasto wyolbrzymiało terytorialnie i ludnościowo, a po po­łączeniu z nim podmiejskich wsi i osad, stał się Kalisz dużem miastem skupiającem w sobie handel i przemysł całej zachodniej połaci kraju naszego.
Z początkiem roku 1913 ludność Kalisza wyno­siła 65,400 osób płci obojej. Podług religji ludność miasta zawierała w sobie osób: wyznania prawo­sławnego — 5, 600, rzymsko – katolickiego — 31,372, ewangelickiego — 7,026, mojżeszowego — 21,287 oraz innych wyznań — 109.
Kalisz z całą należącą doń poza obrębem mia­sta własnością zajmował terytorjum 5 przeszło wiorst kwadratowych. Przez miasto przebiegało 70 ulic, większych zaś placów było w mieście 5. Nieruchomości Kalisz posiadał 1,300 z których 525 należało do żydów.
Instytucji i Stowarzyszeń społecznych Kalisz posiadał: dobroczynnych 16, kulturalno-oświatowych — 25 i finansowo-przemysłowych — 12.
Przemysł i handel w Kaliszu od czasu otwarcia kolei kaliskiej, a głównie od chwili połączenia jej z komunikacją zagraniczną, wzrósł znacznie i roz­wijał się spokojnem tętnem, przybierając normalny bieg rzeczy.
Przemysł fabryczny w Kaliszu reprezentowa­ło około 150 różnych fabryk i zakładów, których roczny obrót daje cyfrę 7 miljonów rubli i w których pracowało 4,292 ludzi.
Najwięcej jednak rozwinęły się w Kaliszu fa­bryki koronkarsko – hafciarskie, które zdawna już, obrawszy sobie tu siedlisko, stały się główną siłą tutejszego ruchu przemysłowo-fabrycznego.
Fabryk hafciarskich posiadał Kalisz 62, zatru­dniających 1,800 osób; koronkarskich zaś było 8 z 500 pracownikami.
W Kaliszu było przeszło 1,160 różnych skle­pów, składów i zakładów handlowych. Suma zaś rocznego ogólnego obrotu sięgała 350 milionów rb.

Najlepszym obrazem, stwierdzającym potęgę ruchu przemysłowo-handlowego, jest żywotność kaliskich Towarzystw kredytowych, opierających swą działalność głównie na przemyśle i handlu. Ope­racje finansowe instytucji kredytowych kaliskich dochodziły rocznie do 320 miljonów rubli.

Ostrzał. 

Prawie wszystkie magazyny kaliskie zrujno­wały pożary i bombardowanie; czego nie zniszczył ogień — zrabowano. Straty w ruchomościach i nie­ruchomościach nie dadzą się obliczyć nawet w przybliżeniu.
Fatalny moment ukazania się w mieście Pru­saków nastąpił dnia 2 sierpnia. W południe wpadł galopem do Kalisza kawalerzysta pruski i objechaw­szy miasto, powrócił do swoich, aby ich zawiadomić, że nieprzyjaciela niema. Po upływie kilku minut z innej strony nadjechał drugi kawalerzysta. Ten w okolicach ratusza napotknął się na kilkunastu uzbrojonych członków straży ogniowej, spełniają­cych obowiązki milicji. Widok ich tak podziałał na kawalerzystę, że zemdlony spadł z konia… Obywa­tele podnieśli go i dopomogli dosiąść rumaka… Męż­ny rycerz, otrząsnąwszy się z oszołomienia, oddalił się pędem.
Wkrótce po ich odjeździe wkroczył major Preussker na czele oddziału 155 pułku z Ostrowia. Narazie wszystko odbywało się spokojnie, ale wie­czorem około godz. 11-ej niemieccy piechurzy, po­zostający w Kaliszu, wzięli wjeżdżających do miasta ułanów za nieprzyjaciół i zaczęli do nich strzelać. Ułani odpowiedzieli strzałami i w rezultacie padło 15 niemców.
Major Preussker ogłosiwszy się komendantem Kalisza, postanowił zwalić winę ze swej chorej głowy na zdrową. Wyprowadził swoich niemców z miasta i urządzi bombardowanie, które trwało trzy dni. Niemcy strzelali dwie godziny, później odpo­czywali, potem znów strzelali i t. d. Przed bombar­dowaniem niemcy ostrzeliwali ulicę Wrocławską (główną w mieście) z kartaczownic i karabinów oraz uprowadzili zakładników z pośród wybitnych obywateli. Rozstrzelali także pod cmentarzem 20 ludzi.
Przerażeni mieszkańcy ukryli się w piwni­cach i spędzili tam trzy doby bez pożywienia i wo­dy, błagając Boga o wybawienie ich od niemiec­kiego zezwierzęcenia.
Po skończonem bombardowaniu niemcy za­brali z piwnic domów przy ul. Wrocławskiej wszystkich mężczyzn w wieku od 17 do 45 lat i za­prowadzili ich do koszar straży pogranicznej, gdzie przetrzymali ich w stajni przez całą dobę bez poży­wienia, dając do picia brudną wodę w kubłach od pomyj. Ale na tern nie ograniczyła się zwierzęcość ma­jora Preusskera; z jego rozkazu nałożono kontrybucję na miasto w sumie 50,000 rub.
Niemcy zamordowali urzędników magistratu oraz kasjera Sokołowa, do którego mieszkania przybył oficer niemiecki z pięciu żołnierzami i zażądał wydania pieniędzy skarbowych. Sokołów jak mógł po niemiecku objaśnił, że w kasie niema pieniędzy. Niemcy nie uwierzyli i nie chcieli się przekonać osobiście, jakkolwiek Sokołów zapraszał ich do kasy nie chcieli, ponieważ bali się, że skarbiec jest podminowany.
Ody zaś kasjer oświadczy kategorycznie, że nie posiada pieniędzy skarbowych, gdyż spalili wszystkie banknoty, gdy nieprzyjaciel wchodził do miasta, niemcy, wyprowadziwszy go, niezwłocznie rozstrzelali na placu.
Nieprzytomna, pod wpływem strasznego nie­szczęścia wdowa na kolanach błagała majora Preusskera, aby oddal jej zwłoki do pochowania; ale ten odmówił zuchwale. Trup rosyjskiego męczennika, który śmiało spojrzał śmierci w oczy, tarzał się na ulicy przez dwa dni ku zbudowaniu pokonanych mieszkańców, poczem sanitarjusze miejscy pokryjomu pochowali go w pobliżu cmentarza katolickiego.
Po bombardowaniu, Niemcy podpalili magi­strat, oraz wypuścili z więzień w Kaliszu wszyst­kich bez wyjątku przestępców, którzy włócząc się z dworu do dworu spędzają sen z powiek spokojnych mieszkańców.
Uciekinierom z Kalisza, którzy na razie nie wiedzieli dokąd się udać, udzielili schronienia obywatele bliższych i dalszych okolic.
Pod Kaliszem stojący pułk saski wykopał wszystkie kartofle nietylko na własny użytek; ale wysyła transporty zagranicę.
Wszystkie mosty na Warcie są zniszczone, niemcy spalili szereg młynów parowych pod Kali­szem. Mieszkańców zmuszali do ciężkich robót przy sprzątaniu gruzów, z których robią fortyfi­kacje. Ludzie me wiedzą, na których ulicach pra­cują, tak wszystko jest zmienione zewnętrznie z po­wodu powszechnej ruiny.
Karząca ręka sprawiedliwości dosięgła już mordercę tylu bezbronnych kaliszan, gdyż Preus- skera wzięto do niewoli i będzie sądzony przez sąd wojenny. Za tak „sławne” czyny grozi mu kara śmierci.
Miejmy nadzieję, że po wypędzeniu prusaków z kraju Kalisz odżyje na nowo, jak to już było kilkakrotnie w ciągu jego istnienia.

 

 

KALISZ WŚRÓD BOMB, GRANATÓW I OGNIA

W DNIACH SIERPNIOWYCH 1914 ROKU

Z OSOBISTYCH WRAŻEŃ NAPISAŁ

BRONISŁAW SZCZEPANKIEWICZ

pisownia oryginalna

PRZEDMOWA

Bronisław Szczepankiewicz

Autor pamiętnika Bronisław Szczepankiewicz, znany przemysłowiec kaliski właściciel wielkiej księgarni w Kaliszu, założyciel Tow. Muzycznego kaliskiego, Redaktor „Kurjera Kaliskiego”, naoczny świadek wypadków w Kaliszu podczas dni Sierpniowych 1914 roku, przechodził całą gehennę podczas bombardowania i palenia Kalisza przez Niemców, żył przez te dnie w warunkach okropnych i pisał z dnia na dzień notatki, dlatego też opis pożaru Kalisza i spostrzeżenia autora zasługuję na pełną wiarę, przyczym Bronisław Szczepankiewicz, władając znakomicie językiem niemieckim, wprost „ujadał się” z okupantami, którzy jednak byli dla niego z uznaniem i zostawiali go w spokoju. Pamiętnik ten składa się właściwie z notatek, kreślonych codziennie, przez człowieka, który dźwigał na swych barkach 76 krzyżyk. Szczegóły tych strasznych dni Kalisza, opisane przez naocznego świadka, tworzą niezmiernie ciekawy obraz tragedji nadprośniańskiego grodu, oraz stanowię cenny przyczynek do historji wojny europejskiej.

S. p. Bronisław Szczepankiewicz zmarł w 1923 r., przeżywszy lat 86, pochowany jest w Kaliszu.

J. B.

Kalisz w połowie 1914 roku.

Kalisz przed I wojną światową

Kalisz w roku 1914 był jednym z najpiękniejszych i najzamożniejszych miast b. Królestwa Polskiego. Wygląd jego imponował: ulice do mostu kamiennego świeżo wybrukowane kostką granitową, nowe chodniki ułożono na tej przestrzeni, kilka nowych gmachów wykończono, jak Two. Wzajemnego Kredytu, Two. Pożyczkowo – Oszczędnościowe, Bank Handlowy i kilka prywatnych domów. Odnowiono prawie wszystkie ka­mienice w rynku i na głównych ulicach zrobiono kilka przy­budówek, w których urządzono sklepy z piękna wystawą. Sławny park z uroczymi kwietnikami, klombami w swej boga­tej zieleni wyglądał, jakby udekorowany wstęgami W tej pięk­nej szacie oczekiwał on na coraz to więcej zjeżdżających ku­racjuszów w parkowej lecznicy, słowem Kalisz uśmiechał się do przybysza i swoich, życie wrzało jak w kotle fabrycznym tak w mieście jak i na przedmieściach. Maszyny hafciarskie, pończosznicze, firanek i tiulu trzaskały i warczały, a śpiew wesoły rozlegał się po warsztatach. Młyny parowe czyniły ruch uliczny, wysyłając swoje przemiały zbożowe na kolej, liczni ekspedytorzy na pograniczu mieli tyle zajęcia, wysyłając towar do Rosji, że liczba ich powiększała się z miesiąca na miesiąc, Rzemieślnicy od czasu swego zjednoczenia i umie­szczenia swoich cechów w jednym przez siebie zbudowanym budynku rozpoczęli kulturalną pracę: założyli dla swoich człon­ków szkółkę freblowską i elementarną dla dzieci, nadto utwo­rzyli z członków swoich orkiestrę, która im uprzyjemniała wszystkie uroczystości. Tow. Muzyczne, posiadając własny gmach, a w nim fortepian, instrumenty muzyczne, znaczną bibliotekę, urządzało koncerty, odczyty, bale. Ruchliwe było Tow. Wioślarskie. Wszystko to znamionowało, że życie Kali­sza miało swój: kulturalny dorobek i zamożność. Od czasu zbudowania kolei miasto wzrosło z 22.000 mieszkańców do 72.000. Taki jest słaby szkic Kalisza do wojny europejskiej.

Początek Wojny.

Dnia 26 lipca żandarmerja wydawanie paszportów wstrzy­mała i przepustek za granicę nie wydawała. Ponieważ miałem wszystko przygotowane na wyjazd esperancki do Paryża, gdzie na dzień 2 sierpnia zapowiedziany był wszechświatowy kon­gres Esperantystów, otrzymawszy przepustkę dopiero 28 lipca, kiedy już wojna wisiała w powietrzu, wstrzymałem wyjazd, wysłałem tylko depeszę do córki, która w Berlinie mnie ocze­kiwała, radząc, aby natychmiast wyjechała do Stolpminde, gdzie zostawiła dzieci na kuracji, by zemną udać się na zjazd do Paryża. Już jednak wszystko było spóźnione. Niemcy w Stolpminde internowali wszystkich kuracjuszów, Polaków prześladowali w najokropniejszy sposób, nie chcieli im nic sprze­dać, nie pozwalali kapać się w morzu, ani przebywać na otwarłem powietrzu po godzinie 6, pozatem rzucali na Pola­ków kamieniami, pluli na nich, słysząc ich mówiących po pol­sku, trwało to do końca października. Po prośbach i stara­niach pozwolono kuracjuszom wysłać z Warszawy pieniądze, cierpieli oni tam straszną nędzę: panie i panowie musieli sa­mi sobie prać i gotować, gdyż żadna Niemka nie odważyła się na usługę, żywność zdobywali jedynie ci, którzy dobrze władali językiem niemieckim. Otrzymawszy za pośrednictwem Kurjera Warszawskiego pieniądze, kuracjusze odbyli podróż przez Niemcy, jak bydło, w zamkniętych wagonach, dopiero na ziemi szwedzkiej odetchnęli. Sztokholm przyjął ich gościnnie, nakarmił, napoił i obdarzył potrzebujących odzieżą, i tak przez Szwecję i Petersburg wrócili ci biedacy do Warszawy.

Wyjazd z Kalisza „obrońców Kraju”.

Dnia 2 Sierpnia o godzinie 5 rano zapanował w. Kaliszu niezwykły ruch: ulicą Warszawską przejeżdżał 2-gi szwadron rosyjskich dragunów, którzy się skierowali na szosę ku Łodzi, za szwadronem jechały liczne podwody z bagażami i rodzina­mi, uciekającymi oficerami i żołnierzami, urzędnikami, którzy nie zdążyli wyjechać koleją. O godzinie 7 opuścił Kalisz ostat­ni szwadron z plutonem śpiewaków na froncie, którzy wesołą piosnką dodawali animuszu, za nimi ciągnęli uciekające rodzi­ny urzędników z komory w Szczypiornie.
Po krótkiej chwili nastąpiły trzy silne detonacje, było to wysadzenie dwóch mniejszych mostków kolejowych pomiędzy Kaliszem, a Szczypiornem, oraz mostu na Prośnie w Piwonicach. Podkład pod mostem w Piwonicach był bardzo niedo­łężnie wykonany, gdyż po godzinie już można było drezyną przejechać (iście przyjacielska przysługa dla Niemców). Uciekający podpalili magazyny kolejowe, w których znajdowały się towary, sprowadzone tak z kraju jak z zagranicy dla Kali­sza i Rosji na olbrzymie sumy. Czarne chmury dymu z palących się magazynów i składu nafty zaległy cały horyzont. Po ucieczce moskali okoliczni i miejscowi mieszkańcy, przeważnie chłopi i żydzi, rzucili się do rabunku, zabierając i unosząc w bezpieczne miejsca całe sztuki materji jedwabnych, sukna, nawet marmury i meble, wszystko co się dało na rękach unieść, ukrywano w najbliższych domach, gdzie zajeżdżały furmanki i odwoziły w różne strony. Towary te skupowali przeważnie paserzy. Zdarzały się przytem i pocieszne sceny: żydek to­czył przed sobą beczkę śledzi po szosie, inny niósł worek za­pałek, ktoś uderzył w dno beczki, śledzie się rozsypały, żydek uciekł, inny ściągnął żydowi worek wysypał pudełka, które w lot rozchwytano.

O godzinie II przed południem, kiedy już straż honoro­wa stanęła do utrzymywania porządku w mieście, doniesiono o rabunku na dworcu i objaśniono, że jeszcze dużo towaru może być uratowane, głównie należy się zająć ratunkiem artykułów spożywczych. Natychmiast zwieziono mąkę i rozmaite kaszy i złożono w podwórzu magistrackim, artykuły te pod­czas pożaru magistratu uległy spaleniu. W przeddzień tych wypadków uradzono zająć się rezerwistkami, które teraz pozostały bez chlebodawców, oraz biednymi; zrobiono składkę pomiędzy ad hoc zwołanymi radcami, zebrano 658 rubli z tern aby choć narazie zapobiedz głodowi. Pieniądze te później dołączo­no do kontrybucji, jaką w ilości 50,000 rubli naznaczył na mia­sto Preuskier. Nadomiar złego miasto zostało ogołocone z gotówki, bowiem Bank Państwa, który był źródłem wszyst­kich obrotów pieniężnych, już przed tygodniem wysłał wszel­kie zapasy do Petersburga, to samo uczyniły wszystkie kasy, a naczelnicy różnych dykasterji zatrzymali dla swych urzędni­ków pensje kilkomiesięczne, Polakom natomiast wypłacili tylko za miesiąc, reszta poszła do kieszeni „uczciwych” naczelników, zaś kasjer głównej rządowej kasy Sokołow spalił 360.000 rubli (sam mi to mówił)’ sądzę jednak, że to była fikcja. Pre­uskier, dowiedziawszy się o tem, kazał go rozstrzelać. Dnia 2 Sierpnia od samego rana Kalisz stał się miastem bez rządu, czynna tylko była straż bezpieczeństwa pod komendą naczelnika Zygmunta Mrowińskiego, któremu oddano do pomocy wio­ślarzy pod wodzą prezesa Motylewskiego i kilkudziesięciu oby­wateli. Milicji tej dano jako oznakę szafirowe przepaski na rękawach. Rozkaz nakazywał rozsypać się po ulicach i utrzy­mać porządek, aż do nadejścia Prusaków. Rozkaz spełniono sumiennie, gdyż ani jeden wypadek nie zakłócił spokoju. Straż ziemska w liczbie 90 ludzi została powiększona o 30 pozo­stałych w mieście rezerwistów. Tegoż dnia o godzinie 5-ej przegalopował pierwszy ułan pruski przez miasto od rogatki do cerkwi, gdzie, zatrzymawszy konia, oparł się tylko na pice- lancy, która utkwiła na bruku (podług Bismarka zły to progno­styk). Po 15 minutach taki sam przegląd, ale już przez dwóch ułanów, po drugich 15 min. przybył oddział z 8-iu ułanów z wachmistrzem na czele, ten już nie wrócił, prawdobodobie rekognoskował okolicę i wrócił inną drogą. Odtąd każdej go­dziny spodziewaliśmy się przybycia większych oddziałów, zja­wiały się tylko patrole od 5-ciu do 10-ciu, które, już spokoj­nie zajmowały piwiarnie i cukiernie, racząc się piwem, dopie­ro w nocy z 2-o na 3-o Sierpnia o godzinie I-ej wszedł 2-j bataljon 155-o pułku piechoty na rynek z przeraźliwą komen­dą, towarzyszył mu niewielki oddział ułanów. Straż obywatel­ska stawiła się u komendanta, pragnąc pomóc w rozkwatero­waniu oficerów i żołnierzy. Wskazanych kwater w koszarach nie przyjęli, natomiast ulokowali się w gmachu Tow. Muzycz­nego i Rzemieślników, odnaleźli oni zaraz w bufetach butelki i wszystkie wypróżnili. Prusaki nie natrafili na żaden opór, bo trudno było stawić opór sile zbrojnej, kiedy moskale uciekli, a ludność była bezbronna. Cała noc z 2-o na 3-i i 3 Sierpnia przeszły spokojnie.

U komendanta Preuskiera.

Jako były wojskowy pruski, a obecnie odpowiedzialny redaktor Kurjera Kaliskiego, uważałem za obowiązek przed­stawić się komendantowi, gdyż z chwilą wejścia wojska nie­przyjacielskiego pisma podlegają cenzurze wojskowej. Zamel­dowany przez dyżurnego oficera, byłem natychmiast przyjęty. Komendant Preuskier objaśnił mnie b. grzecznie, że już dał rozporządzenie prezydentowi miasta i treść proklamacji, ma­jącej być wydrukowaną w pismach miejscowych, z których dwa egzemplarze należy przed wypuszczeniem z drukarni zło­żyć do cenzury w komendanturze.

U komendanta zastałem gości, których się tom nie spo­dziewałem, a mianowicie: zawsze mile przez mieszkańców wi­dzianych czynowników. zdaleka od siebie, pp. Zyryckiego, Kostienke i szpiega Sawickiego, którego przy mnie pytał co zacz? i czyby nie wstąpił do służby niemieckiej, co dalej nie słyszałem, podobno zostali aresztowani. Tegoż dnia odebrał odbitkę szczotkowq oficer, którego tytułowano Doktorem — niewiadomo polak czy niemiec, ale dobrze mówiący po pol­sku, po przeczytaniu pokazał komendantowi, ten zezwolił na wydrukowanie. Artykuł wstępny Nr. 174 Kurjera Kaliskiego nawoływał ludność do spokojnego zachowywania się podczas wojny, do posłuszeństwa rozporządzeniom władzy i niewywoływania jakichkolwiek zajść wobec grozy wojennej. Wszelkie pozamiejscowe wiadomości były dla dziennika niedostępne, gdyż telegrafy i telefony zamilkły, a urząd pocztowy z całą obsługą gdzieś się zapodział tak, iż publiczność sama rozbie­rała pocztę, która się tarzała po podłodze i kto chciał, zabie­rał choć nie swoje. Dla p. Henryka Przbylskiego prosiłem komendanta o glejt, jako dla sekretarza Kurjera, komendant obiecał uczynić zadość, nagle odezwał się do mnie:

..Pan mówi dobrze po niemiecku, niech pan zaraz zre­daguje odezwę do ludności, że zabraniam zbierania się ludziom na rynku, na ulicach i placach w gromady, oraz po godzinie 8-ej wieczorem wychodzić z domów, inaczej każę patrolom bez pardonu strzelać.”

Zredagowałem rozkaz naprędce po niemiecku i pospieszyłem do ratusza, gdzie odbywały się narady obywateli i gdzie pomiędzy radnymi znaj­dował się Radwan, właściciel drukarni, któremu zakomunikowałem rozkaz komendanta, ale R. nie chciał tego drukować bez podpisu Preuskiera, ja zaś, nie rozporządzając własną drukar­nię, nie mogłem tego wykonać, na co może Preuskier liczył (cała sprawa wydaje się łapkę z góry obmyślaną). Nastrój w poniedziałek robił wrażenie świąteczne, jakby się radowano. Przyczynili się głównie do tego żydzi, którzy entuzjastycznie witali każdą grupę żołnierzy, krzycząc „Hoch” „es lebe”, czę­stowali żołnierzy papierosami, chociaż ci z odrazą odmawiali ich przyjęcia. W takim nastroju przeszedł dzień 3-go Sierpnia. O godzinie II wieczorem usłyszano pierwszy strzał, jak twierdzili żołnierze, iż strzał był dany do patrolu pruskiego, po chwili kilka strzałów odpowiedziało na pierwszy, następnie salwa po salwie, zrobił się ruch na ulicach, jazda, bieganie, a tymczasem strzały nie ustawały do samego rana (Wtorek). Wyjrzawszy oknem rano o 6-ej przez lornetkę, widziałem kręcące się po rynku i ulicach patrole i aresztujące każdą spotkaną osobę w szczególny sposób, a było ludzi dużo, gdyż wie­śniacy dążyli na rynek z różnymi produktami na targ. W poprzek ulicy aż do ratusza leżał długi szereg osób. Czyżby to trupy z nocnej strzelaniny, pomyślałem, ale żołdactwo rozpoczynało od ul. Piskorzewskiej układać drugi szereg aresztowanych osób, każdy musiał się ściśle, jeden obok drugiego, położyć na bru­ku. Dziwne barbarzyńskie aresztowanie skończyło się o go­dzinie  7 1/2. widocznie na komendę oba nieruchome dotąd sze­regi podniosły się i znów na komendę wszyscy razem pod­nieśli ręce do góry i w tej pozycji pod konwojem pomaszero­wali przez ulicę Kanonicką do budynku straży ogniowej, gdzie ich zamknięto w wozowni sikawkowej, tam przebyli oni 30 godzin, gdyż żołdactwo udało się pod wiatraki na kolej, gdzie stanęli w pozycji obronnej, zostawiając aresztantów zamknię­tych w gmachu Straży, jak i w areszcie Dobrzeckim, gdzie się ta sama historja odbywała. Od tej chwili rozpoczęły się straszne dni Kalisza.

Okropne Sceny.

Wilhelm II

Po godz. 8-ej rano, kiedy się już miasto z żołnierzy opróżniło,, wyszedłem, aby się przekonać, co było powodem strzelaniny, aresztowań i tak burzliwej nocy Po rozmaitych wywiadach dowiedziałem się co nast: około godz. 10 1/2 ko­mendant otrzymał przez patrol raport, że zbliża się od Szczypiorna jakaś „Kolona” gromada ludzi, czy wojska. Jaki wnio­sek z tego raportu komendant wyniósł trudno odgadnąć, sku­tek jednak był fatalny: masa trupów i aresztowanych. Przez cały dzień nic więcej dowiedzieć się nie mogłem, gdyż żołnie­rze biwakowali za miastem, mówiono tajemniczo, że pełno trupów leży koło cmentarza, a nawet w parku i w domach. Nie mogłem się powstrzymać, aby się o tem osobiście nie przekonać. Rozpocząłem wędrówkę ostrożnie aż do cmenta­rza, tam przed murem reformackim naliczyłem 17 trupów, trupy te niepodobne były do jakiejś gromady, nadchodzącej od strony Szczypiorna na to niedopuszczonoby ich aż pod mur, lecz opowiadano, że strzał miał paść z pobliskiego szpitala czy sąsiedniego domu, więc żołdactwo wypędziło najbliższych mieszkańców z domów, wielu ustawiono pod murem i roz­strzelano, niewszyscy jednak leżeli pod murem: było ich tylko 7, reszta widocznie uciekała i tych pojedyńczo brano na cel i zabijano. Po tym przeglądzie wracałem do miasta, spotykając kilka osób na ulicach, każdy mnie zaczepiał, każdy chciał się odemnie coś dowiedzieć. Na rogu ul. Wrocławskiej i ryn­ku usłyszałem lament żydowski

„gance familje tojt geszlugen!”
wskazano mi dom Mejznera i pierwsze piętro, przechodząc przez sień, natknąłem się na zastrzelonego trupa, był to ży­dowski piekarczyk, wszedłem na l-e piętro i tam przedstawił mi się okropny widok:
…drzwi do kuchni wyrąbane, a na po­dłodze dwa trupy z rozłupanemi czaszkami, drzwi do sypial­nego pokoju wyrąbane, łóżka z pościeli opróżnione walały się zbroczone krwią po ziemi, a obok nich trzy trupy: dwie kobiety w koszulach i spódnicach i dziewczynka około 7 lat, wszystkie trzy głowy rozłupane tak, iż mózg rozprysnął się naokoło, wyrąbane drzwi wskazywały na to, że mieszkańcy ze strachu nie chcieli otworzyć, a po wyrąbaniu drzwi wściekli zdobywcy rozpłatali im czaszki. Po tym widoku byłem tak rozstrojony, że zaniechałem już dalszych poszukiwań, chociaż wskazywano dom Kloca, gdzie wiele trupów się znajduje oraz po całym parku robiono polowanie na spacerowiczów. Była to rodzina Kapłana, ojca tej rodziny rozstrzelono pod wiatrakiem razem z grupą 9 osób, wybranych z pomiędzy 300…
 
Następnego dnia 5 Sierpnia zajechała na rynek wóz (hela od kartofli), na którym leżały worki i paki rozmaitymi produktami wóz zatrzymał się na ul. Poprzeczno-Warszawskiej w ocze­kiwaniu zapewne dalszej rekwizycji, jeden żołnierz siedział na furze a podoficer chodził po trotuarze i spoglądał w górę, a zobaczywszy mnie stojącego w oknie otwartym machnął rę­kę na znak zamknięcia okna. Kiedy okno zamknąłem w dal­szym ciągu nie oddalałem się od niego pokazując mu tylko puste ręce, podniósł karabin do strzału, naturalnie natychmiast oddaliłem się od okna. Ponieważ miałem list napisany do komendanta w sprawie Kurjera Kaliskiego postanowiłem skorzy­stać z tej okazji i przesłać go przez owego Strzelca, który jednak strzału do mnie nie wypuścił, zszedłem nadół i na uli­cę zastałem go zaglądającego do piwnicy, gdzie upatrywał ukrytego (zapewne kozaka), spostrzegł mnie dopiero, kiedy już stanąłem przy nim, krzyknął: „Was wolensie” Objaśniłem go, że mam list do komendanta a nie mam sposobu odesłania go, więc chcę korzystać z tej okazji i proszę go o zabranie i do­ręczenie komendantowi, albo doktorowi, który się przy komen­dancie znajduje, przyrzekł to spełnić bardzo uprzejmie. Nikogo nie było na ulicy więc pytam, jaki powód ich wymarszu z mia­sta, co znaczyła ta strzelanina, która spowodowała tyle trupów. „Warum” pyta się — darum, że z okien, a nawet z ratusza strzelano do naszych żołnierzy, oraz kolona kozaków szła od strony granicyi i ci strzelali wzdłuż ul. Wrocławskiej do na­szych patroli, dlatego wywleczono prezydenta (Bukowińskiego) przed ratusz, sponiewierano i skopano go, bo to on zorgani­zował tę głupia napaść na nas, twierdził, że na własne oczy widział, jak z ratusza całą salwą strzelano, toż samo miało się dziać w domu, gdzie kino Venus i na innych ulicach, strze­lano głównie do żołnierzy, stojących w gimnazjum, słowem — powiada — był to zorganizowany nowy napad na wojsko, wskutek tego był rozkaz bronienia się, żołnierz był rozwście­czony (tol), kiedy się dowiedział, że sześciu żołnierzy przypła­ciło to życiem, a rannych było 30. Pytam, gdzie owi zabici i ranni.
„Już wszystko odwieziono do Ostrowa”, objaśniał. Wszystka to — mówię — zdaje się nieprawdopobne, tak ra­dośnie was przyjmowano, cieszono się z ucieczki moskali.
 
„To wszystko było udane”, odpowiada, „po zrewidowaniu ratusza znaleziono sześciu ludzi uzbrojonych, samego prezy­denta z rewolwerem w ręku widziano”.
 
Na pytanie, gdzie są owi ludzie, których tam znaleziono,
 
„dwóch leży zastrzelonych, a reszta uciekła, prawdopodobnie tyłami”, zapewniał.
 
Opowiadanie to było chyba fanatazją, albo kompozycją, puszczoną w kurs pomiędzy żołnierzy, którzy od siebie dopeł­nili reszty. Przypuścić nie można, aby się znalazł tak lekko­myślny człowiek, któryby podobne nieszczęście zainscenizował; mógł być przekupiony prowokator rosyjski; który umyślnie, jak Sokołow, pozostał w mieście, albo mógł to być czyn odo­sobniony, niemożliwy do wywołania takiej represji. Można też przypuszczać, że jakaś rozbójnicza banda dla rabunku ufor­mowała się w Kaliszu, by przy panice łowić ryby w mętnej wodzie, ale ta nie wystąpiłaby o godz. il, kiedy ruch uliczny jeszcze nie ustał, a o zakazie jeszcze nikt nie wiedział. Wnio­skować tylko można, że patrole zobaczyły grupę ludzi, idących od kolei, którzy się nie mogli dostać do przepełnionych rezer­wistami wagonów, więc wracali do miasta (okazało się póź­niej, iż byli to artelszczycy). Patrole, zoczywszy gromadę, dali do niej pierwszy strzał, gromada musiała się przez pola roz­lecieć, a zestraszone patrole które w większej i mniejszej ilo­ści krążyły ulicą Wrocławską, rozpoczęły strzelaninę w kierun­ku rogatki i sami swoich rozstrzelali. Dowodzi tego sekcja, dokonana na poległych przez lekarza pruskiego i przez Dra Dreszera, nad którym stał z wycelowanym rewolwerem oficer. Dr. Dreszer, ewangelik, tak zwany polski Niemiec,  a który służył w wojsku rosyjskim, nie uląkł się kuli, a wydobywszy z cia­ła kule, wołał: „Kula z karabinu pruskiego”, pomiędzy innemi znalazł, podobno, parę ziarnek śrutu. Tak mówiono, sprawdzić tego jednak nie miałem sposobności.

Proklamacja Prauskiera w obszerniejszej redakcji zjawiła się dopiero po katastrofie na drugi dzień.

Ostatnia wizyta u komendanta.

Dnia 4 sierpnia o godz. I po p. po nocnej tragedji po­szedłem do komendanta w sprawie drukarni, gdzie Kurjer le­żał złożony, ale drukarze nie wrócili do pracy, bojąc się śmier­ci na ulicy. Przystęp do pana życia i śmierci był teraz utrud­niony, sprawy załatwiał oficer dyżurny, który w tej chwili był zajęty czytaniem prośby, nadesłanej przez Zbór ewangelicki. Zbór prosił o pozwolenie pochowania buchaltera Wagenknechta z młyna parowego Deutschmana, buchalter Wagenknecht został tej nocy zastrzelony przez pruski patrol. Posłaniec opo­wiadał, że dnia poprzedniego Deutschman był u komendanta, prosząc o pozwolenie personelowi młyna zatrzymanie rewol­werów dla obrony przed motłochem, który podobno planuje napad na młyn, gdzie są wielkie składy mąki. Komendant na to się zgodził. W nocy patrol stanął przy bramie i wołał, aby ją otworzyć, stróż nie mając klucza, przywołał Wagenknechta, u którego klucz się znajdował. Po otworzeniu bramy zrewido­wano Wagenknechta a, znalazłszy u niego rewolwer, natych­miast Wagenknechta zastrzelono. Oficer, czytając prośbę, za­pytał, czy W. był ewangelikiem i Niemcem, odebrawszy potwierdzającą odpowiedź, poskrobał się po czole i poszedł z tą prośbą do komendanta. W tej chwili szedł po schodach chło­piec z drukarni Radwana z proklamacjami, odebrałem mu jedną, treść była znacznie powiększona, pomiędzy innemi za­broniono drukowanie gazet miejscowych, oraz nakaz ilumino­wania miasta. Po przeczytaniu tego zakazu i nakazu nie mia­łem już potrzeby meldowania, że numeru dzisiejszego do cenzury przedstawić nie mogę z powodu nieobecności dru­karzy. Podczas mego czytania Preuskier wyszedł, spojrzał na mnie roziskrzonem okiem, na mój zaś ukłon nie odpo­wiedział choćby kiwnięciem głowy, schodził nadół, a ja zaraz za nim z zamiarem, jeżeli mnie o co kolwiek pytać będzie, wplątać przyczynę zakazu, a przeciwnie oddalić się do domu.
Preuskier w proklamacji kazał miasto uiluminować, a w myśli miał wyprowadzić cały batalion z miasta, co się też pod wie­czór stało, miasto przez tę iluminację gorzało ostatkami świec i nafty zupełnie bezcelowo, gdyż ani jeden żołnierz nie wszedł tej nocy do miasta, latarnie paliły się przez noc i następny dzień, aby już następną noc pogrążyć się w ciemności. Przy wyjściu na ulicę przytrzymał mnie prezydent Bukowiński, pro­sząc, ażebym wytłomaczył Preuskierowi’ że na sali u rzemie­ślników, gdzie kwateruję żołnierze nie będzie światła, akomuIatory bomiem zupełnie wyładowane a maszynista Łqgiewski zamieszkały na ul. Łódzkiej boi się przyjść i prosi o przepust­kę. Preuskier ofuknął: „ kan kommen” (może przyjść). Wyją­łem notatnik napisałem: „kan kommmen” i proszę, żeby poło­żył swój podpis, niechciał tego zrobić, o na moją uwagę, że bez tego Ł. nie przyjdzie i światła nie będzie, odpowiedział opryskliwie: „beleuchtung nicht notwendig” (świetła niepotrzeba), musiał przeto już mieć zamiar wyprowadzenia batalionu za miasto.

Kiedy już hotel opuścić miałem, zatrzymały mnie następ­ne wypadki: przyprowadzono prezesa sądu okręgowego Zelanda, z nazwiska niemca, nie mówiącego ani słowa po niemiec­ku, a zakutego moskala. Zwrócił sie do prezydenta po rosyj­sku, ten krzyczał jako głuchemu do ucha po polsku: „mnie niewolno mówić po rosyjsku, ci panowie waszego języka nie znają” poczym Preuskier kazał go zaprowadzić na górę. Na­deszli obywatele z kontrybucja pp. Handke. Frenkel, Heiman i dwóch innych, których nie zauważyłem, kiedy weszli do re­stauracji hotelowej, miałem zamiar wejść i przypatrzeć się sprawie wręczenia 50.000 rub. (kontrybucji), dla której zapew­ne nocna awantura była urządzona, ale zatrzymał mnie nast. wypadek: Patrol przyprowadził człowieka biedaka, pokornego jak baranek, bez czapki, w płóciennej szafirowej bluzie, który się komendantowi głowę do kolan kłaniał, Preuskier odstąpił od niego krok w tył i zapytał żołnierza, co on zrobił, żołnierz rzekł: „er hat sich wieder setzt” (stawiał opór). Komendant 2-go batalionu 55 pułku sławetny Preuskier bez namysłu * huknął: „tod schisen”. Jaki to był opór nie pytał, nie badał i lekko­myślnie niewinnego człowieka skazuje na śmierć. Biedny ten człowiek nierozumiejąc, co wyrzekł tyran, pochylił mu się znów do kolan i nie rzekłszy ani słowa, poszedł za żołnierzami, był pewny, że go zaprowadzą do aresztu. Po tym wyroku straci­łem chęć asystowania przy wręczaniu kontrybucji. Idąc Poprzeczno-warszawską uliczką do domu, usłyszałem strzał, zrozumiałem wykonanie wyroku. Kobieta, pędząc jak opętana z rynku w ulicę Warszawską, wołała zdaleka: „Pruskie moska­le zastrzelili przed ratuszem człowieka, gdzie już czterech le­ży” i pędziła dalej. Po kilku tygodniach dowiedziałem się od siostry Dra Piestrzyńskingo, że był to ich stróż. Kiedy słyszał strzelaninę w rynku, wyjrzał tylko, a zobaczywszy dwóch żoł­nierzy, cofnął się i drzwi zamknął na klucz, a na pukanie żoł­nierzy otworzyć nie chciał, dopiero ona zeszła i kazała mu bramę otworzyć, zaręczając, że żadnej krzywdy nie dozna. I poszedł na śmierć.

Aresztowanie delegatów.

Przeczucie mnie nie myliło, iż przy asyście wręczenia kontrybucji może zajść coś nieprzewidzianego. Pięciu delega­tów którzy przynieśli 50.000 rubli z mozołem zebrane, a któ­re musiały do godz. 5-ej być dostarczone, wszystkich interno­wano w hotelu i tego samego dnia wysłano piechotę do Skal­mierzyc, a stamtąd do Poznaniaka przecież każdy z delega­tów miał do dyspozycji własny powóz i konie. Frenkiel, miljoner, właściciel największej w Kaliszu fabryki haftów, ten marsz życiem przypłacił, miał wadę serca, a przytym był platfusem, upadł na drodze, gdzie go zostawiono w rowie, miał podobno przebite piersi bagnetem, szczegółów tęga mordu zbadać nie mogłem. Barbarzyńskie to postępowanie oburzyło wszystkich, bo przecież można było jako zakładników odesłać własnemi końmi pod tym samym konwojem, nie jak przestęp­ców pędzić piechotą, niezważając ani na wiek, ani na zdrowie, konie jednak i powozy były już zarekwirowane. Ohydą wstrętną było znęcanie się nad mieszkańcami, którym nigdy nie bę­dzie można dowieść, że ktoś z nich strzelał.

Rabunek i gromadne wypędzanie ludzi.

Dnia 5 sierpnia o godz. 91/2 wieczorem rzucono na mia­sto 50 szrapneli, aresztowano i wypędzono pod wiatrak z gó­rę 300 mieszkańców z przedmieść i ulicy Wrocławskiej na całą noc. Już wtenczas wielu w panicznym strachu opuszcza­ło domy (oni też pierwsi doznali rabunku mieszkań). Tegoż dnia o 10 rano jeszcze przed bombardowaniem miasta przyjechał oficer z kilkoma żołnierzami po zakupno i rekwizycje towarów, oficer kręcił się w rynku i odczytywał jakieś pisma. Przybliżyłem się z zapytaniem, czy nie ma dla mnie od ko­mendanta odpowiedzi, „jest, odpowiada, ale adresowana do magistratu i tylko magistratowi wręczyć jq mogę”. Wszedłem do magistratu, ale nikogo tam jeszcze nie było. Oficer po­szedł załatwiać zakupy w sklepie Biskupskiego, w tym czasie nadszedł Fórmański radny magistratu, którego oficerowi przed­stawiłem, jemu też wręczył pismo komendanta. Pismo było po niemiecku, należało je tłumaczyć. Zaraz też na samym początku Preuskier pozwala w dalszym ciągu wydawanie gazet zgodnie z moja propozycja. W dalszym ciągu swego listu ka­zał on iluminować miasto, zapowiada przechody wojsk i wkro­czenie swego batalionu o godz. 3 po poł. nadto drukować oddzielne ogłoszenia i porozlepiać je na rogach ulic. Ponie­waż prezydent wywieziony był jako zakładnik, miał go zastę­pować rejent Młynarski, ale że się nie zjawił, a czas naglił, zostawiłem przybyłych Paszkiewicza i M. Heimana z oficerem a sam pobiegłem do drukarni Kochna, gdzie złożony Kurjer czekał na druk. Rozkaz mających rozlepić proklamacij, na­prędce przetłumaczony, poszedł przed drukiem Kurjera na maszynę. Proklamacje te dopiero za godzinę miały być go­towe, ale dla powstrzymania jednak wielu osób od rozpoczynającej się już gwałtownej ucieczki z miasta, napisałem na arkuszu treść ogłoszenia i przylepiłem na rogu domu Batkowskiego w rynku, w proklamacji ręczono ludności bezpieczeń­stwo, jeżeli do represji nie będzie powodu. W magistracie za­stałem tylko radnego Furmańskiego i sekwestratora Paszkie­wicza, Młynarski się nie stawił, od niego chciałem się dowie­dzieć, w których godzinach będzie urzędował, gdyż komunika­ty wojskowe będą tam, prawdopodobnie, nadsyłane. Owi dwaj urzędnicy stanowili w tej chwili całe biuro magistratu.
Przybywszy do domu, nikogo nie zastałem, gdyż pod wrażeniem paniki wszyscy domownicy się rozbiegli. Zięć poleciał na Pólko, gdzie dzieci były na letnisku, ale już nie wró­cił, powędrował z nimi do Warszawy a ztamtąd do Rosji. Przygotowałem sam sobie herbatę i zacząłem się posilać. By­ła godzina 1 1/2 po poł., w tem słyszę od strony rynku miaro­wy marsz wojska, spodziewałem go się dopiero o godz. 3-ej, jak pisał Preuskier, poszedłem do okna i z za firanek widzę idących Prusaków w czwórkach środkiem ulicy, a po tretuarach jak w tyraljerce z karabinami do strzału. Było ich około pół bataliona, szli ulicą Warszawską ku cerkwi, a więc nie do wy­marszu. Czy wrócili ul. Marjańską na rynek, czy inną stroną dojrzeć nie mogłem, okna otworzyć nie można było, bo roztasowane dwójki, idące za bataljonem, strzelały do otwartych okien i każdą wychyloną głowę zmiatali kulą. Po dziesięciu minutach usłyszałem w oddali strzał, w kilka sekund po nim dwa idące jeden po drugim, prawie jednocześnie krzyk dwóch kobiet na podwórzu, dowiedziałem się że koń osiodłany pędzą­cy ul. Wrocławska niezatrzymywany przez nikogo, został za­strzelony przez dwóch żołnierzy, stojących na rynku przy ul Wrocławskiej Czyj koń. Prywatny czy wojskowy leciał (jak mi później opowiadał Kindler) od rogatki Wrocławskiej. Patrole, które gęsto chodziły po ul. Wrocławskiej, nie zatrzymywały go ani strzelały do niego, dopiero dwaj, ustawieni umyślnie czy wypadkowo na rogu, jakby czatowali na zwierza, upolowali go.

Leżał kilka dni na tern samem miejscu osiodłany, wzdęty, nikt go nie sprzątał, kto i kiedy go usunął, nie wiem, ani dowiedzieć się nie mogłem, mówiono, że go umyślnie wpędzo­no do miasta. Zaledwie wróciłem do siebie na górę, usły­szałem jakby łoskot ciężkiego gradu, padającego na wszystkie dachy i ściany domów i brzęk wypadającego z okien szkła na ulicę. Ogarnęło mnie straszne przerażenie. Stanąłem pra­wie nieprzytomny na środku pokoju, nie mogąc się zorjentować, co znaczy ten łoskot po chwili dopiero przekonałem się, że to są salwy karabinowe, a następnie, że maszyny karabi­nów wytwarzają ten grad. Strzelanina trwała krótko, nie mogłem zdać sobie sprawy, dlaczego wojsko weszło do mia­sta półtorej godziny wcześniej, a nie o trzeciej, jak zapowia­dał komendant, proklamacje nie były jeszcze gotowe do roz­klejenia, Kurjer nie wydany, głowiłem się, co mogło wpłynąć na zmianę tej decyzji. Zestawiwszy wszystkie dane, przysze­dłem do przekonania, że komedja z koniem była z góry uplanowana w tym celu, aby wszystką ludność z Kalisza wypędzić choćby kosztem wielu, a nawet swoich ofiar. Po rozbiciu okien wystawowych, szyb i szyldów, po podziurawieniu ścian cały ten najazd rozbójników wycofał się z powrotem za mia­sto, rozpuszczając wieści, że miasto do nich strzelało. Wą­chałem się wyjść na ulicę, nie wiedziałem, że wojsko już wy­szło, ale miałem zadanie do spełnienia, trzeba było jednakże mimo wszystko spełnić je dla zachowania jeszcze reszty lud­ności w mieście, a zatem kazać rozlepić proklamacje i wypu­ścić Kurier. O godz. 2-ej wyszedłem na podwórze, chcąc się czegoś dowiedzieć od żony stróża, ale już nikogo w otwartej izbie nie było, tylko rodzina szewca Wojterskiego, który mie­szkał w domu od ulicy Grodzkiej, a który usłuchał mej rady i domu nie opuszczał i dzieci na ulicę nie wysyłał. Do jego rodziny skryły się trzy kobiety z ulicy, jedna miała sześć dziur postrzelonych w spódnicy, ale nie ranna, snadź w biegu pęd powietrza spódnicę do tyłu wydał i kule w w pustq trafiały. Cała ta dziesiątką osób drżała, jak liść osiny: zachowywała się tak cichutko, jakby ją mógł ktoś podsłuchać w naokół za­murowanym podwórzu, tylko głośnego szczękania zębów po­wstrzymać nie mogli. Woiterski pyta co to było, mówię „grad kul, Niemcy strzelają, a co to znaczy, idę się dowiedzieć” „Ach, panie, niech się pan nie naraża, te kobieta oto uniknęła śmierci, że wpadła do sieni, gdy straże uciekały, my byśmy także uciekli, oto nasze tobołki, nic więcej zabrać nie może­my, usłuchałem rady pańskiej i nie pozwoliłem nikomu pod­wórka opuszczać”. Radziłem zestrachanym i w dalszym ciągu siedzieć pomiędzy murami, gdzie ich od tej strony nawet kula armatnia nie dosięgnie. Wyszedłem na ulicę boczną, ostrożnie się posuwając od ul. Warszawskiej, a że już nikogo z żołnierzy nie widziałem, poszedłem uliczką ku kościołowi ewangelickiemu. Na ulicach i placu św. Józefa mnóstwo gilz wy­strzelonych, przed domem Sahsa tornister, płaszcz zwinięty i ka­rabin, przy kościele nawet niewystrzelonych kilka naboi. Nie widząc nigdzie żołnierzy, poszedłem na stary rynek, przed do­mem Landaua trup żołnierza, naprzeciwko przed cukiernia Masła koń zastrzelony, zdaje się, dorożkarski, ale bez dorożki, przed ratuszem dwóch ludzi nieżywych, jeden z nich przed dwiema godzinami żegnany przezemnie sekwestrator Paszkie­wicz, przed domem Catkowskiego żyd w długiej kapocie. Na ul. Sukienniczej mnóstwo gilz i pogubionych ładunków, na Rybnej człowiek cywilny nad kanałem, a dalej żołnierz w ca­łym ekwipunku, przed kinem Venus dwa konie przy wozie rozciągnięte, hotel polski, pałac Weigta pociskane kulami, jak sito, które kule bez celu uderzały gromadnie wysoko i nizko, kogo napotkały, tego powaliły, czy to swój żołnierz, czy cywilny. Oficer, który znalazł się w rynku, uniknął śmierci, że legł na bruk i leżał tak długo, dopóki grad kul nie przestał padać, toż samo uczynił radny Fórmański, ale ten z emocji o własnej sile wstać nie mógł, odprowadzono go po wyjściu żołdaków do domu.

W drukarni i na stawiszyńskim przedmieściu.

Na ul. Józefiny około Trybunału i na moście nie było śladu strzelania w drukarni nie zastałem nikogo, proklamacje wy­drukowane, Kurjer — nie. Niemając nikogo do dyspozycji, za­brałem druki i poszedłem na miasto, aby znaleźć kogoś, kto by mógł je roznieść i rozlepić po rogach. Cały ten spacer do drukarni i z powrotem odbył się bez świadka: żywej duszy na ulicach, okna pozamykane, we wszystkich domach pozasłaniane roletami, firankami, żadnej twarzy nigdzie nie widać. Stanąłem przed ratuszem, spoglądam do środka, pusto, niema nikogo, patrzę, czy gdzie nieotwarte bramy, albo drzwi, w tej chwili uchylają się drzwi domu Kindlera, stróż wytyka głowę, ogląda się na lewo i prawo, a widząc mnie tylko jednego, stanął na progu i odważył się przyjąć kilka egzemplarzy proklamacji, prosiłem o rozlepienie na sąsiednich domach. Przekonałem się później, że tego nie zrobił. Do domów zamkniętych na moc wtykałem w szpary pomiędzy drzwi, a będąc już na ulicy Warszawskiej, wstąpiłem do domu, zabrałem dużą butelkę gumy arabiki z pędzelkiem i rozlepiłem 10 sztuk na domach i na drzwiach sklepowych. Głód zaczął mi dokuczać, bo strze­lanina odebrała mi pamięć o nim, szedłem więc przez most Rephanowski na Stawiszyńskie do mojej karmicielki Wyganowskiej, gdzie zamówiłem dla siebie obiad. Po drodze podrzuca­łem resztę proklamacji na progach domów, przed domem Klotza natknąłem się na trupa mężczyzny, obok domu Puław­skiego na trotuarze leżała martwa kobieta, pod murem bernandyńskim — trup niedorosłej dziewczyny. Każdy trup leżał twarzą do ziemi, dowód, że kule leciały z rynku, lub z ulicy Warszawskiej. Mieszkanie Wyganowskiej zamknięte, głośne pukanie wywołało sąsiadkę zprzeciwka, która mówi: „wszystko uciekło i ja zabieram się, ale niewiem dokąd iść, nikogo niemam w okolicy, stara jestem i nogi mnie dźwigać niechcą.” Mówię jej: niech pani siedzi w domu, już kilka, trupów leży na ulicach, wojna się na Kaliszu nie skończy, uciekinierów wojna dogoni. To prawda, odpowiada, ale front naszego domu wychodzi na wiatraki, skąd kule armatnie lecą. Poradziłem jej, by zeszła na parter, gdzie bezpieczniej aniżeli na ulicy. Wracając, spotkałem się z patrolem rosyjskich dragonów. Ofi­cer zeskoczył z konia i zerwał z domu Abramskiego tylko co przezemnie naklejoną proklamację, pyta mnie, gdzie Niemcy, Odpowiadam:   po zasypaniu nas gradem kul wyszli ku kolei, zostawiwszy masę trupów. Pytam, dlaczego wasz pułk miasto porzucił, wzruszył tylko ramionami, wsiadł na konia i galopem podążył za swoimi ku cerkwi. Jako zdobycz dragoni pozabierali znalezione karabiny, tornistry i płaszcze. Podjazd ten był za­pewne meldowany Niemcom, opóźnił się tylko bo niejeden byłby padł, gdyby pół godziny wcześniej zjawił się na rynku.

Pożar Ratusza.

Około godz. 4 ludzie przekonali się, że żołnierze nie wra­cają, powychodzili na ulicę, żeby się czegoś dowiedzieć, za­rzucono mnie pytaniami, sądzono bowiem, że ja coś więcej wiedzieć muszę, bo mnie zza firanek widziano chodzącego po rynku, dowiedzieli się, że z dwóch trupów, leżących pod ratu­szem jeden był jeszcze żyjący, lecz zemdlały radny Furmański, którego odprowadzono do domu, a drugi zabity Paszkiewicz, żona się nim zaopiekowała i na cmentarzu pochowała. Zaledwie zdołano się rozejrzeć, zrobił się krzyk: ratusz się pali!                       Rzeczywiście z okien archiwum wali się czarny dym, widocz­nie Niemcy, nie zastawszy nikogo w magistracie, podłożyli ocień, który dopiero o godzinie 4 ej z cała siłą wybuchnął. Wszelka pomoc strażacka okazała się niemożliwa. Ratusz co­raz więcej zanużał się w płomieniach, nikt nie miał odwagi stanąć do ratowania ruchomości prezydenta, do którego miesz­kania dochodziły już płomienie, wrzucano tylko pod archiwum towary z trzech sklepów na jedną kupę, wszystko to rozchwytały szumowiny miejskie. Sądzono, że wraz z ratuszem cały czworobok domów się spali. Niezmiernie zmęczony, głodny poszedłem do domu, ratusz w dalszym ciągu się palił, a że nie było wiatru, języki płomieni wznosiły się prawie prostopadle ku górze, byłem pewny, że jeżeli nie będzie wiatru w nocy otaczającym rynek domom nie stanie się krzywda.

 

310 granatów i- szrapneli.

Po godzinie 8 – ej zaledwie wyprostowałem zmęczone członki, granat wpadł do odnawiającego się domu Abramskiego na rusztowanie, gdzie leżała masa gruzów i cegieł, odłamki cegieł rozprysły się po sąsiednich oknach, wybijając szyby. Kurz gęsto zaległ ulicę i choć palił się już gaz nie można było zobaczyć, co się słało. Mieszkanie moje znajdo­wało się od frontu o dwa domy z drugiej strony ulicy, okna na noc otworzyłem, gdyż cały dzień musiały być zamknięte, w jednej też chwili zapełniła się sypialnia tak gęstym kurzem, że trudno było oddychać. Znów niespodzianka. Nie wiedziałem, co wpierw robić, czy okna zamykać przed pakującym się kurzem, czy życie unosić. Ale gdzie? Tymczasem padł strzał następny z przeraźliwym gwizdem w powietrzu i przeleciał nad domami. Obliczałem, że domy stojące frontami do ulicy mają boki wystawione na cel armat, a zatem kule mogą tylko wpadać na rynku (linie A) vel Tchinklówkę i w ulice wysta­wione frontem do celu, już uspokojony o własne, dosyć już długie życie, zająłem się zamykaniem okien i liczeniem strza­łów. Od godz. 8.30 do 9.30 rzucono na miasto 63 kule, po­czem nastała pauza. Zdawało się, że na tern koniec. Kładę się do łóżka, rozmyślam nad wypadkami dnia. Owa nieszczę­sna pierwsza noc, kontrybucja, wrzucenie kilkudziesięciu na miasto szrapneli, aresztowanie delegatów miasta i 300 miesz­kańców, chyba dosyć było tej kary (jeżeli istotnie Kalisz zawi­nił), świadczą o tem liczne trupy, posiekane kulami armatnimi i karabinowymi mury domów. Co więcej chcą od bezbronnego miasta satrapi Wilhelma. O godz. 11.30 rozpoczęło się na nowo bombardowanie, które trwało do godziny 5-ej min. 20. Przerwy nie pozwalały mi zasnąć, więc liczyłem każdy strzał. Do godz. 12-ej min 15 — 16 kul, następnie od 1-ej — 16 kul od 2 ej min 30—16 kul, zaś od godz. 4.30 z małemi przer­wami — 60 kul, po trochę dłuższej przerwie już nad ranem, zdawało się, wszystko ucichnie, wyrzucono w prędszym tempie 75 kul. Teraz przekonany byłem, że kanonada ustanie, jednak w ciągu 30 minut głównie na ulicę Warszawską padły 32 kule, wreszcie pa małej pauzie rzucono ostatnie 14 kul, ra­zem 310 granatów i szrapneli.

Sobota 8 lipca, po strzałach panika.

Około godz. 7-ej wyszedłem, choć mocno zmęczony i nie­wyspany, ale nie widząc nikogo na ulicach, ani w rynku, mia­łem wrażenie, że miasto leży w gruzach, bo każdy strzał wy­dawał dwa odgłosy: huk i uderzenie kuli, tylko te, które le­ciały nad miastem wydawały przeraźliwy gwizd. Ciekawość przemogła strach Poszedłem ulicą Warszawską do cerkwi, nad którą kule przelatywały na Tyniec i Chmielnik cerkiew nietknięta, ty i ko wczorajsze kulki posiekały mur. Pałała cała, w domu parafialnym dwie dziury od kul armatnich, front kul­kami posiekany, kościół św. Józefa cały, tylko parę okien wy­bitych i mur posiekany. Zwróciłem się do ul. Mariańskiej, szedłem rynkiem, ul Wrocławska, nigdzie nie napotkawszy żywej duszy, przy kinie Venus zobaczyłem większy patrol, który się nie poruszał. Jakie były jego zamiary, dociekać nie miałem ochoty i zawróciłem, oglądając się, czy na mnie nie poluje, ale karabiny, oparte o mur, uspokoiły mnie. Ogień w ratuszu, jak przewidywałem, nie przerzucił się na czworo­bok domów, silne brandmury ognia nie przepuściły, dopalał, a raczej wypalał się w środku, pastwę płomieni padły archi­wum, biura, mieszkanie prezydenta i sklepy.
W stronie kolei widnieje łuna, coś podpalono. Ale co? Dowiedziałem się później, że armaty przez całą noc gwizdały nad głowami aresztowanej wczoraj rzeszy, która pod wiatra­kiem musiała w polu oczekiwać na wyrok.

Jestem tak zmęczony, że ledwie nogami powłóczę. Cie­kawość zaspokoiłem, miasto całe, dziury w dachach i murach, okna po większej części bez szyb, domy stoją ulice tylko za­sypane szkłem i dachówkami, najmniej ucierpiała ul. War­szawska. Była godzina ósma, wszedłem do swego mieszkania, ległem na posłanie i w tej chwili zasnąłem. Od samego rana, kiedy jeszcze się po rynku włóczyłem robił się coraz większy na ulicach ruch. Pytano mnie gdzie Prusaki, dowiedziawszy się, że Niemcy stoją przy kinie Venus, znikali w domach, inni nie pytali, tylko przestraszeni nocnem bombardowaniem z dziećmi na rękach z tobołkami na plecach i na dziecinnych wózkach ciągnęli ku Łodzi, Kołu i Koninowi, aby tylko z mia­sta się wydostać. O godz. 12 przyszła do mnie jedna z przybłąkanych sług, prosząc, aby mogła w kuchni ugotować sobie parę kartofli, gdyż od wczoraj nic nie jadła. Zgodziłem się chętnie, bo i ja nic nie jadłem, a zapasy, które zakupiłem, były właśnie w kuchni na I piętrze (w mieszkaniu zięcia) zszedłem do owej kuchni, ale widok był straszny: okno bez szyb, na stole, gdzie poustawiałem zakupione na parę tygodni przed dwoma dniami różne produkty pływały w mleku słod­kim i kwaśnem, dzbanek i miska, gdzie mieściło się mleko, stłuczona, kule snadź uderzyły w dom Neumana, a dachówki i odłamki muru zawaliły ul. Poprzeczno – Warszawską, wytłukły okna i zmarnowały wszystko, co stało na stole w naszej kuchni. Od tej chwili owa sługa od p. Troski ofiarowała swoja pracę, g przez wdzięczność za stół i stancję przez 24 godzin gotowała, sprzątała i raczyła uszy moje straszliwie fałszywym śpiewem: „Kto się w Opiekę”. Posiliłem się tem co zgotowała przygodna sługa. Pokazywała mi ona swoją spódnicę, prze­strzeloną kulami karabinowemi, twierdziła, że tylko jej śpiew, który bezustannie powtarzała, obronił ją od kul. Wyjrzawszy oknem na ulicę, ujrzałem istną wędrówkę narodów: na wo­zach różnego gatunku, pocztowych karetach, dziwnie jakby przedpotopowych omnibusach, zaprzężonych w chłopskie ko­niki, ludzie i dzieci na wózkach, a nawet w taczkach, nałado­wanych różnymi rzeczami, uciekali w panicznym strachu. Ban­kier W. Beatus zdobył od kogoś helę od kartofli powożoną przez chłopa i uciekał. Chłopom płacono do Stawiszyna za taki kurs 60 rubli i więcej, aby być jaknajdalej od kul, są­dzono bowiem, że, jeżeli poraź trzeci rozpocznie się bombar­dowanie, to nikt przy życiu nie zostanie i ludzie nawet z suteryn uciekali. Okoliczne wsie roiły się od uciekinierów, chłopi darli za wszystko podwójne i potrójne ceny, umieszczały się całe rodziny po chłopskich chałupach, po stodołach, pod sto­gami, gdzie kto mógł znaleźć kawałek miejsca, większość do­cierała do najbliższych miasteczek i osad, a w miarę zbliżania się Prusaków uciekała dalej do Warszawy, a ztamtąd do Rosji, gdzie sądzili, że znajdą tam bezpieczeństwo, opiekę i chleb o takie wyludnienie, zapewne, chodziło Wilhelmowi, bo wszystko opuszczone stawało się własnością wojska, rekwirowano, a niebyło komu dawać kwitów za rekwizycję. Tak skoń­czyła się sobota 8 sierpnia, kiedy wszyscy zarówno my, jak i żydzi, pracowaliśmy w pocie czoła nad ochroną życia.

Smutna niedziela.

Do późnej nocy siedziałem na futrynie okna. Więc jeszcze nie sam jestem. Spoglądam w ulicę i rynek, ciemno, wszędzie cicho. Miasto umarłych. Zegar na kościele nie nakręcony nie wybija godziny, ratuszowy spalony. Wczoraj jeszcze cały dzień i noc palił się gaz na ulicach, bo latarnicy uciekli, kilku przed­wczoraj przy tej czynności zastrzelono, jeżeli który został, boi się wychylić. W domach, gdzie ludzie jeszcze byli, paliły się rozmaite światła w oknach, dziś wszędzie ciemno, głucho, tylko pies sąsiada ujada i drapie do drzwi, zdaleka słychać wycie psów. Ciarki przechodzą po mnie, gdy słyszę taki chór. Cała przyroda jakby zasnęła po nieruchliwym i znojnym dniu. Czyżbym już sam pozostał w domu i w mieście? Wszedłem do przedpokoju, zapaliłem świecę, zamknąłem drzwi od frontu, aby nie ujawniać światła w pokoju, choć byłem przekonany, że Prusaki wyszli z miasta. Przezorność ta była zbyteczna. W sieni na dole rozłożyły się dwie przybłąkane sługi wraz z tobołami, trzecia spała w kuchni na łóżku. Wra­cam, znów siadam w oknie. Myśli moje gonią za moimi, rozproszonymi po świecie. Nie wiem, która godzina, bo i ja ze­garka i budzika nie nakręciłem. Co pocznę jutro z sobą? Mam lat 76. Podług praw do życia przeciętnego wiele więcej przeżyłem, jednak zginąć marnie od pruskiej kuli i zostać wrzuconym do pierwszego lepszego, czy gorszego dołu, nie bardzo to mnie dobrze usposabiało. Postanowiłem siedzieć w murach i żyć tern, co się w domu znajduje.

Przegląd miasta po ostrzeliwaniu.

Znużony ległem do snu. O wczesnym ranku postanowiłem zobaczyć miasto, które wczoraj przerażało mnie swoim smut­kiem i ciszą. Dziś niedziela, słońce wstaje jasne, niebo kolo­rowe, ale miasto w ponurej ciszy. Błądzę po ulicach bocz­nych, liczę wybite dziury w domach. Wczoraj nie zdążyłem zrobić całego przeglądu, wchodzę na ulicę Wrocławską do domu Handkego, gdzie dziś modny Chawełka, trochę dalej mieszkanie mego pomocnika, sekretarza Kuriera, stróżka, zo­baczywszy mnie z suteryny, wylatuje i zdaleka woła: „Pana Przybylskiego zabrali razem z moim Prusaki i wszystkich mężczyzn z całej ulicy i gromadnie popędzili do Prus”. Wra­cam zrozpaczony. Wszystko przepadło, o wydaniu Kuriera mowy niema, administrator zaraz uciekł, zecerów niewiadomo gdzie szukać, cały personel w rozsypce. Co ja sam pocznę? Idę do drukarni, brama otwarta. Lokatorzy mieszkania opu­ścili. Z bramy wychodzi dc mnie pani Sulmierska, żona adwokata, prosi o radę- gdyż mąż obłożnie chory, uciekać nie może. Poradziłem na czas kanonady przenieść się do suteryn – albo do środkowych sieni bocznych. Znalazła schronie­nie w klasztorze Franciszkańskim. Dowiedziałem się – że liczba aresztowanych wynosiła 740 osób, że nad ranem przemówił do aresztowanych komendant, radząc, aby polacy dla własne­go dobra i bezpieczeństwa nie trzymali z moskalami, a po­winni iść ręka w rękę z niemcami i zasłużyć sobie na ich opiekę i przychylność, a wtedy zachowają swoje życie i mie­nie. Z dnia 9 Sierpnia na 10-y o godz. pierwszej obudził mnie strzał karabinowy, zerwałem się ażeby okno zamknąć, sądziłem bowiem  iż patrol nadchodzi od ul. Wrocławskiej w kilka sekund, jakby w odpowiedzi na pierwszy, gruchnęła nierówna salwa do 20 strzałów, poczem zaległa cisza. O godz. 3-ej ta sama strzelanina, trwała ona kilka sekund co ozna­czała  trudno się domyślić.
O 5-ej rano przyjeżdżają do miasta różne wechikuły z ogromnym hałasem, lecz wszystkie próżne. Rozpoczyna się natychmiast wynoszenie zapakowanych rzeczy. Ładują się jeszcze osoby, dzieci, nawet psy i wozy opuszczają miasto Zdawało się, że miasto wyludnione, tymczasem ludność ukryła się w piwnicach suterynach teraz wypełzła z kryjówek i życie unosi. Ale gdzie? W świat niewiado­my! Ci co się pokryli w ogrodach, na polach, wślizgują się ostrożnie do miasta po chleb. Na rynku ukazała się jed­na mleczarka, którą otoczyła biedota, błagając o mleko dla swoich głodnych dzieci.

Odebrałem przez posłańca list, który zapowiadał przy­szłych, a dotąd nieznanych, paskarzy. Oto treść listu: „Zaszczytnie zapytuję się, ile Pan by dał za wiertel, czy korzec kartofli gdyż niewiem, czyby się opłaciło, jeżeli by Sz. Pan dobrze zapłacił, tobym przesłał ze dwie fornalki”. For– nalki. A zatem nie chłop robi tę paskarską propozycję. Na list nie odpowiedziałem, rzekłem tylko do posłańca: „Podłość”. A teraz inne oblicze prawdziwego obywatela kraju: Mystkowski, właściciel wielkiej piekarni, będący w dużych kłopotach finansowych, miał łatwość poprawienia swego stanu material­nego, podwyższając swoje pieczywo podwójnie, czy potrójnie, tymczasem Mystkowski wypiekał do ostatniego worka mąki chleb i sprzedawał po cenie taksy, nic na tym nie zarabiając. Jakież to przeciwieństwo do właściciela fornalki.

Miasto się pali.

Dnia 11 sierpnia we wtorek bataljon wypoczęty prze: niedzielę i poniedziałek wszedł do miasta w takim samym porządku, kiedy Kalisz uczęstował gradem kul z maszyn ka­rabinowych. Gdy żołdaki już przeszli za cerkiew, wyjrzałem oknem na rynek, dom Kindlera w płomieniach, z domu Batkowskiego długie języki ognia sięgają, jakby do pocałunku do wybuchających płomieni z domu Kindlera. Co się w rynku działo, dojrzeć nie mogłem, dowiedziałem się dopiero z poźniejszych wywiadów Teraz dopiero przedstawiła mi się cała gro­za położenia: żołdaki, idąc ulicę, nieśli w rękach wiechcie sło­my i tę podrzucali przy każdym domu- a na środek ulicy w odległości mniej więcej 20 kroków ustawiali cały snopek, nie domyślałem się, jakie on ma znaczenie, ułożone zaś przy każdym domu oznaczały, iż kamienice te miały być spalone. Domyśliłem się, że cały czworobok rynku i wieniec domów wokoło muszę paść w gruzy. Ratusza nie było komu bronić, a cóż dopiero teraz, kiedy miasto wyludnione, żołdaki rozpro­szyli się po mieście, wpadaję do sklepów, po zrabowaniu wrzucają jakieś pakiety do wybitych wystaw, albo wyłamanych drzwi. Po chwili następuje wybuch i płomień obejmuje dom. Wszystko wskazywało na to, że na miasto zapadł wyrok: „spalić”. Jeszcze nadzieja mnie nie opuszcza, może dom Batkowskiego, niedawno, wykończony, ma takie brandmury jakie ochroniły sąsiedztwo ognia z magistratu dalej nie przepuszczę narożny dom Beatusa jeszcze .się nie pali, jeżeli dom Mikul­skiego nie przerzuci ognia przez ulicę, to nasza linia może być ocalona. Optymizm mój był złudzeniem, zwołałem radę z moich 10 współtowarzyszy niedoli i powiedziałem im, ze przed kulami znaleźliśmy ochronę w murach, ale przed tym ostatnim żywiołem zniszczenia ochrony nie znajdziemy, więc musimy się szykować do wyjścia, bo żołdaki stawali przed domami i krzyczeli: „raus, raus” i jeżeli kto pokazał się na progu, wyjść musiał, już go dla zabrania czegokolwiek nie wpuszczo­no z powrotem, sami zaś dom przetrzasnęli. Fury z Ostrowa zajeżdżały i nawet meble, dywany, pościel pakowano i wywo­żono. Ogień niechamowany w ciągu kilku godzin przerzucił się z wysokiego domu Batkowskiego przez dwa mniejsze na dom Gorczyckiego, z domu Mikulskiego na Beatusa i obejmo­wał całą linję aż do domu Neumana.

Był najwyższy czas, abyśmy uciekali. Każdy już miał przygotowany swój tobołek. Ja chciałem wziąść z sobą przygotowane przedtem w drogę do Paryża koszykową walizkę, tymczasem wrzask „raus, raus” nie ustawał, zabrałem tylko letnie palto na rękę, laskę, na którą zaczepiłem białą chustkę, jako mej gromadki parlamentarz, i tak z moją dziesiątką dom opuściłem. Pomimo długiego przebywania podczas wszystkich dni tej trwogi mógłbym był uratować sporo towaru z księgar­ni, przechowując go w suterenie od ul. Grodzkiej, sień, scho­dy były tam kamienne i nowe, w ostatniej chwili kazałem działo, dojrzeć nie mogłem, o tern dowiedziałem się z później wybuchających płomieni z mieszkań Kindlera, co się w rynku Wojteckiemu umieścić w tej suterenie ich pościel i ta ocalała, ja już do tej pracy sił nie miałem do tego stopnia, iż zapom­niałem o dwóch obrazach, ocenionych i zgodzonych za 50.000 franków, dzieł Lebruna (Zdjęcie z Krzyża i Rafaela, malującego Madonnę), obrazy te miałem ze sobą zabrać do Paryża, niewielka to była praca, należało je tylko wycięć z ram i wło­żyć do walizki, ale pożar wybuchnął niespodzianie, przeraże­nie było ogólne, lecz przez to opóźnienie uniknęliśmy gromadne­go wypędzenia z przed cerkwi, gdzie wszystkich, którzy sami nie uciekli, wypędzano z domów, gromadzono na placu około cerkwi i po groźnej mowie oficera, którego już wspomniany Dr. Dreszer tłomaczył, kierowano wszystkich parkiem na drogę ku Rypinkowi, upadłą staruszkę, obywatelkę Kalisza Bernardową zostawiono leżącą na drodze, co się z nią stało, niewiemy, każdy uciekał, pędzony przez źołdaków. Z tego powodu grupa moja, składająca się z 11 osób. miała wolność skiero­wania się w jaką stronę sama chciała. Wojtecki proponował udać się do Dębego, gdzie miał brata, więc skierowaliśmy się mostem do więzienia, ale na skręcie do szosy był wystawiony stół i kilka krzeseł, przy stole siedział oficer, który mnie pytał, dokąd się z tymi ludźmi wybieram, mówię: miasto się pali, mój dom, w którym ci ludzie mieszkają, na moją radę sie­dzieli do ostatniej godziny; a teraz niemamy się gdzie podziać, musimy wynosić się z miasta, zwłaszcza, że nas żołnierze tak nagle z domu wypędzili tak, iż najpotrzebniejszych rzeczy za­brać nie mogliśmy. Czy pan Niemiec, pyta, odpowiadam, że Polak.

„A zkad pan tak dobrze mówi po niemiecku”,

odpo­wiadam: „ichr war auah eine preusiche Brotvertilingnus maschine” roześmiał się i powiada:  

„No staruszku, poco szukać legowiska w polu, albo gdzie tam na wsi, jest ładny pałac gubernialny pusty, tam zająć pokoje dla siebie i tych ludzi, już pana nie puszczę, wracaj pan i mieszkaj spokojnie w tym pa­łacu, tam ogień nie dojdzie.”

Nie pomyślałem o tem, żeby zająć nie swoje mieszkanie, ale jeżeli oficer radzi, to może, choć tam poczekać na dalsze wypadki. Podziękowałem i na­wróciłem z moją drużynę, której sprawę wytłumaczyć mu­siałem.

W gmachu Tow. Muzycznego.

budynek Towarzystwa Muzycznego

Przechodząc mostem spojrzałem na gmach Twa. Muzycz­nego i zaraz powziąłem plan, jeżeli w nim niema już wojska, to tam osiądę, choćby w suterynie u Zielińskiego (woźny przy Tow. Muzycznym) więc tam skierowałem moich przygodnych towarzyszy. Gmach Towarzystwa był zamknięty, żołnierze już miasto opuścili. Zieliński zamknął dom i z rodziną opuścił miasto. Kiedy po kilku dniach powrócił, czyniłem mu wymów­ki, dlaczego uciekał, kiedy T-wu pożar nie zagrażał. Przyznał mi się, że popełnił zbrodnię wobec prawa wojennego, oto żoł­nierze zostawili jaszczyk z amunicję, gdy wychodzili, a ponie­waż do wieczora po jaszczyk nikt się nie zgłosił, zabrał go z synem i wrzucił do kanału rzeki, rano przekonał się, że jaszczyk nie zatopił się całkowicie, bo jeden róg wystawał z wody, przestraszył się, że sprawa zostanie wykryta i za to odpowiadać mogą wszyscy życiem, dlatego zabrał rodzinę i odprowadził do krewnych na wieś. Aby się dostać zpowrotem do miasta, krążył wokoło, kryjąc się przed patrolami i postojami przez dwa dni, nie był bowiem pewny, czy nie poluję na niego. Nie chciałem własnowolne zajmować gma­chu, więc kazałem Wojteckiemu rozłożyć się z kompanją przed domem, sam zaś z rozwiniętą flaga poszedłem do komendan­ta (już nowy 7-o pułku kompanji), który zakwaterował się w domu Klotza, w sklepie po filji Mystkowskiego, przedstawi­łem mu się i poprosiłem aby mnie upoważnił do zajęcia do­mu T-wa Muzycznego, gdyż moje mieszkanie objęły już pło­mienie, objaśniając, że woźny T-wa uciekł, a brama domu zamknięta, tylko okna otwarte i szyby wystrzelone. Pytał gdzie mieści się T-wo, a ponieważ z jego kwatery dom T-wa można było widzieć, zgodził się i dał mi podoficera z instrukcją, że jeżeli trzeba drzwi wyrąbać, to zrobić wejście. Meldowałem, że mam z sobą 10-ciu ludzi wraz z pięciorgiem dzieci, zabra­nych z mego domu, nazwiska wszystkich spiszę na karcie dodam, że z pozwolenia p. komendanta dom zajmujemy. Zaakceptował tę propozycję, więc podziękowałem i wyszedłem z przywołanym podoficerem. Na wyrąbanie drzwi nie pozwo­liłem; chłopca wsadzono przez okno do środka, wystawił on dwa krzesła i stół, po tych sprzętach mogliśmy wchodzić do środka. Po dwóch dniach Zieliński wrócił i drzwi wejściowe zostały otwarte.

Szkoła Muzyczna w Kaliszu – dawny budynek Towarzystwa Muzycznego

Wychodząc z domu w tak tragicznych okolicznościach, zapomniałem, że trzeba jeść, ale o tern pamiętała moja tercjarka, zabrała ona trochę żywności, toż samo uczynili Wojteccy, u Zielińskiego znaleziono niewiele suszonych produktów, ale na 11 osób starczyło to zaledwie na 2 dni, wysłałem dzie­ci (miały one u żołnierzy większe poważanie, karabinów ani rewolwerów nie nosiły) do miasta po chleb, był to dzień świąteczny (15 sierpnia), wróciły bez chleba. Widziałem nałado­wane fury, wożące chleb dla wojska, odważyłem się pójść do komendanta, bardzo dla mnie uprzejmego podczas pierwszej wizyty i prosiłem o sprzedanie mi parę bochenków chleba, gdyż dzieciom niemam co dać jeść, a piekarnie spalone, nic dostać nie można. Tego zrobić niemoże, odpowiedział, ale da­ruje mi dwa bochenki, przyjąłem z podziękowaniem. Radził, żeby posłać dzieci na przedmieścia, tam wypiekają chleb i żeby się nie krępować z rekwizycją z domów, z których lu­dzie uciekli a znalezione produkty rekwirować (vel wykradać), bo jeżeli uciekli, to prowiant należy do tych, co pozostali, Na moją uwagę, że to prawo przysługuje tylko żołnierzom, którzy właśnie do takich rekwirentów strzelają, odrzekł: to są złodzieje rabusie, którzy domy podpalają dla rabunku, na ta­kich żołnierzy poluję, dzieciom się nic nie stanie. Po rozdzia­le chleba miałem zamiar zobaczyć, co wywiezieni do Poznania księża zostawili, czy jest jaka istota żyjąca na probostwie, w tym celu przestawiliśmy drabinkę do muru, jaki odgradzał od lokalu księży, chłopiec przeszedł przez mur i zaczął się dobijać do probostwa. Nie wiedziałem, że na interwencje bis­kupa w Poznaniu uwolniono księży, którzy w nocy powrócili, kiedy chłopiec dobijał się i pukał do drzwi i okien, wyjrzał wikary i pyta czego żąda. Chłopiec opowiedział naszą historię dodając, że im komendant pozwolił zabierać żywność, ją­ka w sąsiedztwie znajdować się będzie. Ksiądz porozumiał się z drugim i prosił, abym się ja do niego pofatygował. Strzały jeszcze co parę minut w mieście się odzywały, było niebez­piecznie na ulicach się pokazywać, gdyż patrole strzelali szczególnie do tych, którzy wypełzli z nor i wynosili, co gdzie jeszcze można było wynieść. Bałem się obejść frontem od plebanii, poszedłem tą samą co chłopiec drogą na konferencję do księży. Opowiedziawszy mi swoją przygodę aresztowania i powrotu, zapytali się czem rozporządzamy, dali nam funt herbaty, chleba i 2 kaczki, prosząc, aby im z jednej kaczki zrobić obiad, bo sługa ich także uciekła i dotąd nie wróciła. Spiżarnia nasza nie obfita, ale z kartofli i kilku główek kapusty sporządziliśmy obiad dla nas i dla księży Była to pierwsza rekwizycja, później już moi towarzysze rekwirowali na własną rękę sąsiedni dom żydowski, gdzie znaleźli węgiel i kartofle. Biedna ta rekwizycja żywiła nas parę dni dopóki Zieliński nie wrócił ze swojej wycieczki.

Najtrudniej było zdobyć coś na obiady, chleb mi stale obiecała zatrzymywać kobieta, która przed paru laty doznała odemnie pomocy, więc przez wdzięczność jej dzieci co drugi dzień przynosiły chleb.
Ponieważ z okien T-wa widziałem gospodarkę żołnierzy w składzie hurtowym towarów kolonialnych, udałem się do b:           sympatycznego komendanta 7-go pułku. Prosiłem, jeżeli żołnierze sprzedają tam towary, to może zechce pozwolić, że­bym i ja coś mógł kupić, uśmiechnął się i objaśnił, że kupić możemy bez zapłaty, zawołał swego bursche i powiada: „za­prowadź tego pana naprzeciwko i niech mu dadzą, ile uniesie towaru, żeby sobie mógł obiady gotować.” Podziękowałem i wracając, wziąłem z sobą pomocnika, starszego Wojterskiego przychodny subiekt, chłop olbrzym – żołnierz, pytał ile osób mam do stołu, do wzięcia jest ryż, różne makarony, kawa, cukier, herbata, wszystko, jak mówił, po niesłychanie nizkich cenach, tylko kiwnąć głową „dank” i już zapłacone. Jeżeli tak, to proszę w te oto największe torby, bo mam 11 osób do stołu, a sklepy za mostem wszystkie się palą i tam już nic dostać nie będzie można. Tej rekwizycji zawdzięczam, że przez 6 tygodni miałem prowianty dla swoich głodomorów i dla siebie. Zorganizowawszy dom, mianowałem Wojterską gospodynią, służące do pomocy, dzieci na posyłki. Produkty miałem u siebie pod kluczem i na obiady wydawałem, ile ko­niecznie było potrzeba. Worek kartofli zdobyliśmy u żyda sąsiada Zrewidowałem były skarbiec T-wa Muzycznego, obec­nie służył na skład wina. Znalazłem drzwi gwałtem otworzo­ne, wiele butelek pustych potłuczonych, ale jeszcze zgórą sto nienaruszonych, których batalion Preuskera wypić nie zdążył, bo musiał wyjść, a 7-my pułk jeszcze cały nie nadszedł i już mnie tam zastał zagospodarowanego. Obecność moja jednakże nie odstraszała żołnierzy, i patrole nawiedzali Two, wcho­dząc tą samą drogą jak i my: przez okno, bałem się o wino i przeniosłem wszystkie całe butelki do bufetu pod klucz, by­łem pewny, że mi tam nikt rewizji nie zrobi bo przecież mie­li obfity połów w piwnicach kupieckich, które wyprzątali i wy­wozili w rożne strony.

Na drugi dzień po zajęciu T-wa Muz. zabrałem moją flagę na laskę i poszedłem zobaczyć, jak daleko ogień posu­nął się w domu, gdzie była moja księgarnia. Dom od frontu jeszcze nie był tknięty, tylko od ul. Grodzkiej ogień się prze­nosił na front, okno wystawowe było wybite, prasa kopiowa leżała pod oknem na trotuarze, ogień z domu Gorczyckiego i Perłego tracił na sile, wypalały się mury, w ul. Poprzeczną wejść nie było można, gorąco i płomień z cukierni Schauba na to nie pozwalał, miałem wrażenie, że mój dom ocalał, pod­niosłem ciężką prasę i dźwigam ją ku cerkwi, nagle słyszę: Halt i widzę lutę karabinową, wycelowaną ku sobie, postawi­łem prasę i czekam, dwóch żołdaków przystąpiło do mnie i pytają „von wo haben sie das?” , odpowiadam im, że to moja prasa, którą z okna mojej księgarni wyrzucono, idę do ko­mendanta meldować, że dom cały, czy mogę powrócić do swego mieszkania: Kazali mi iść do komendanta, ale prasę zostawić na miejscu za cerkwią, bo nie wolno nic rabować. Meldując komendantowi, że dom cały przez ulicę płomień się nie przerzucił, czy mogę się tam przenieść zpowrotem. Nie, mój, prżylacielu, (mein Freund) odpowiada, zaczekaj do wie­czora, to zobaczymy, a teraz nie szwendać się po ulicach, bo patrole mają rozkaz strzelać do podpalaczy. Gdym szedł do księgarni na wprost apteki Piotrowskiego przejeżdżał samochód z oficerami od cerkwi, dom się palił od dachu i apteka była otwarta, wystawa wybita, a całe wnętrze świeciło zwykłą czy­stością, nikogo wewnątrz nie widziałem, nie wiem dlaczego siedzący w samochodzie oficer strzelił do środka apteki, nie zatrzymawszy się, a dla mnie cywila postraszenie i zniewaga mojej flagi. Postanowiłem sam nie wychodzić, a posługiwać się mniejszymi dziećmi Wojterskiego, przynosiły one wodę od pomnika i zawsze donosiły, jak daleko płomienie tę część mia­sta ogarniają. Do wieczora ulica Mariańska stanęła w pło­mieniach: domy po Rosenie, po Szliwem, Hindemita. Byłem pewny, że ogień przeniesie się przez ulicę i zajmie b. korpus kadetów (teraz koszary), jednak koszary zostały całe i cho­ciaż domy od ul. Łaziennej aż do domu Mareckiej uległy zu­pełnemu spaleniu, koszary ocalały. Zastanowiłem się nad dziwnem zbiegiem okoliczności, że ani jeden dom rządowy się nie spalił: szpitale, gmachy rządowe, szkoły, wszystko, co mo­gło dla wojska być użyteczne, pozostało nietknięte.

Dlaczego księży uwolniono z Poznania.

Mówili mi księża, to teraz moi sąsiedzi, że ich uwolniono za wstawieniem się biskupa poznańskiego i wysłano ich zpowrotem do Kalisza, ażeby uspakajali lud i usposabiali do przyjacielskiego obchodzenia się z wojskiem. Kogo tu było uspokajać, nikt z pozostałych ludzi nie ważył się wyjść do płonącego miasta na kule patroli, które co chwila groziły śmiercią. Ludzie unosili tylko życie, zostawiając cały dobytek na Opatrz­ności Boskiej, nie przeczuwali, że zostaną nędzarzami, nie bę­dę mieli ani dachu nad głowę, ani się czem na zimę okryć, wszystko opuścili w nadziei powrotu. Ci, którzy wrócili po kilku dniach, teraz już żebrali od żołnierzy o chleb, o resztki jedzenia. Dla takiego samego bezpieczeństwa księża wywie­sili także listę lokatorów na domu parafialnym Suterynę i piwnicę kazali żołnierzom zrewidować, aby się przekonali, że tam kozaków niema, wobec czego, aby dalszych samowol­nych poszukiwań nie robili. Na karcie umieszono napis: „rewidirt”. Tym sposobem księża nie będę niepokojeni. Na kar­cie dałem po polsku i niemiecku informację:

kto chce do pa­rafialnego domu wejść, niech puka do okna”.

Dnia 16 przyjeżdżały wozy z chlebem dla wojska. Pro­siłem, żeby sprzedali, odmówili, prosiłem znowu placmajora, ten odesłał mnie do pułkownika, a ten znowu do komendanta, który miał kwaterę na tynieckiej szosie w domu inżyniera szosowego. Oficer dyżurny nie chciał mnie meldować, ponie­waż komendant ma wizytę trzech generałów. Kazał mi czekać. Po godzinie czekania oficer oświadczył mi: „komendant niema do pana żadnego interesu”. Nie pozwolił już mi sło­wa powiedzieć, tylko krzyknął:
 
„na nu ist gut, gehen sie”.
 

W stronę komendanta zabrał mnie p. Karsznicki z Majkowa na bryczkę. W powrotnej drodze oficer i postój przed Rephanem zatrzymał mnie i rozpoczął długą indagację: kto jestem, jakim sposobem wydostałem się z miasta, nie pozwolił mi odejść, dopóki nie udowodnię, kto mi pozwolił miasto opu­ścić, moich tłomaczeń słuchać nie chciał, dopiero świadek żołnierz powiedział, że widział mnie wyjeżdżającego na bryczce, i z tego tłumaczyć się musiałem, zostałem zwolniony chleba nie zdobyłem, postanowiłem znów szturmować do kapitana, który już znał moje położenie, posłał mnie z żołnierzem po chleb do siebie i ofiarował mi dwa bochenki. Wracając z żoł­nierzem, znalazłem na trotuarze bochenek chleba, zabrałem go za pozwoleniem żołnierza. Nie śmiałem w dalszym ciągu chodzić po żebraninie, kapitan pieniędzy przyjęć nie chciał, więc dzieci wysyłałem na Ogrody, gdzie chleb wypiekano i od czasu do czasu z trudem go zdobywałem. Na ul. Parkowej młody oficer starym rezerwistom wykładał system nowej broni. Po ćwiczeniach żołnierze podchodzili do mnie do okna i pytali się dlaczego obywatele pozwolili moskalom miasto spalić i dla­czego nikt nie ratuje. Był to inny pułk, bo Preuskierowsycy poszli dalej, ale i ten pułk patrolował i strzelał do ludzi. Pyta­nia te były podstępem, na które odpowiadałem, że po wyjściu rosjan miasto było spokojne, dopiero jak Preuskier wszedł i rzucił na Kalisz 360 kul, miasto się zapaliło i pali się dotąd, do ludzi ciągle strzelają, a o ratunek się nie stara, domy wy­ludnione, przedmieścia same o sobie myślą, tylko wojsko mo­głoby się ratunkiem zająć, a jeżeli nie dostało rozkazu rato­wania, to widocznie miasto musi być spalone.

Miasto pali się już 144 godzin.

Znajomość z żołnierzami stała się intymniejsza, przysta­wali pod oknem, każdy z nich złorzeczył cesarzowi rosyjskie­mu, który zmusił naszego Wilhelma do wojny, my jesteśmy socjaliści i wojny nie chcieliśmy, ale wasz car ją wymówił, więc trudno, musimy się na nią zgodzić, nawet z kasy naszej daliśmy na nią milion marek, ale też napieprzymy ruskim, że się odechce im wojować, tu, gdzie teraz stoimy, to już wszystko nasze, a zajmiemy cały kraj aż do Petersburga, a Mikołajka („Nikaliauschen”) postawimy bardzo wysoko. Byli to ludzie niemłodzi, rezerwa, a może i landwerzyści 35 do 45 letni. Każdy starał się biedę swoją opowiadać: jeden zostawił żonę na gospodarstwie i czworo dzieci, inny starych rodziców, żonę i dzieci, prześcigali się w opowiadaniu, bo każdy, jeden drugiemu swój ból i biedę opowiadał i tylko cara przeklinali i pięścią w stronę Wschodu wygrażali.

Pułk 133 Saski.

Dnia 16 około godz. 6 rano wyszedłem przed dom, gdyż chciałem się od żołnierzy dowiedzieć, co mogły znaczyć cięż­kie zdaleka słyszane strzały, odpowiedzieli że strzałów nie słyszeli, ale zawalanie się wypalonych murów mogło wywołać huk, prosili mnie, ażebym im przetłumaczył, co świeżo na murach rozklejali. Około gimnazjum czytam na słupie proklamację, wzy­wającą ludność do spokoju, do lojalnego zachowania się wobec wojska i t.d, wracam do siebie, a za mną słyszę

„stać, ręce do góry”

stanąłem, ręce podniosłem, ale tylko do połowy, bo reumatyzm nie pozwalał wyżej, prowadzący oddział krzyczy:

„wyżej”

wołam nie mogę, bo mam ból, każe mi wejść po­między żołnierzy, ponieważ jest rozkaz każdego spotkanego na ulicy aresztować i wszystkich, którzy się jeszcze w mieście znajdują, wypędzić z miasta, gdyż znów przy wejściu do mia­sta do nich t.j. susów strzelano. Tłomaczę, że objaśniałem żoł­nierzy, co w plakatach napisano, nie wierzą, każę iść, tymcza­sem do oddziału zbliża się trzech żołnierzy, którym plakaty tłomaczyłem, potwierdzili słowa moje i uwolnili mnie ze szpo­nów Sasów. Postanowiłem być ostrożniejszy i nie wychodzić na ulicę, ale co robić. Wszyscy chcą jeść, już 5 dni żyjemy użebranem chlebem i znalezionymi okruchami. Nikt przez miasto nie chce wyjść, dowodząc, że żołnierze nie mówią po polsku, tylko wołają „Zurik” i kolbą biją. Więc głodujemy.
Dowiaduje się, że księża opuścili parafię i poszli na Rypinek. Patrol z oficerem dokonał rewizji w kościele, a nie zastawszy tam ani księży, ani organisty, ani kościelnego, wyjęli z pod kraty cegły od strony skweru, usunęli kratę, kościół zrewido­wali, pozostawiając niezakrytą dziurę. Pomyślałem o nowych Koronach b. Józefa, o wotach które znowu zostały na nie­bezpieczeństwo kradzieży wystawione. Natychmiast parkiem udałem się na Rypinek, zastałem w kościółku tylko jednego wikarego. Pytam, dlaczego opuścili parafię, odpowiedział, że tu są bezpieczniejsi. Po przedstawieniu sprawy., iż kościół stoi otworem, wrócili zpowrotem, przez ten jednak czas stała im się krzywda, której zapobiedz nie mogłem. Oto wpada do mnie służąca księży i woła, iż księżom zabierają pościel i wino z piwnicy. Księża jeszcze na Rypinku, ja nic poradzić nie mogę. Tego dnia właśnie pod komendę burmistrza Michla wydano nam na rękawy białe opaski ze stemplem i numerem, stanowiliśmy przez to honorową policję obywatelską. Jako taki przybyłem przez podwórze do pokoju frontowego plebanji, stanąłem w otwartym oknie i widzę naładowane na wo­zie materace, pościel, kołdry i całą masę butelek z winem. Wołam do sierżanta, że to jest własność księży, zamieszka­łych w tym domu, że nie mają prawa nic zabierać. ,,Ja, wolen sie eine patrone richen”? (czy chcesz powąchać ładunek) i opuszcza karabin z ramienia. Pokazuję mu opaskę moją i papier, który zawiera rozporządzenie komendanta, iż mamy prawo stawania w obronie mienia mieszkańców miasta, pro­szę więc zwrócić, coście zabrali. ,,0 das ware schon, po­wiada, my bierzemy tylko to, co nam potrzeba. W tej chwili żołdak wynosi wielkie pudło i przez okno podaje sierżantowi. Widzę, że w pudle są gotowe kobiece i dziecinne rzeczy. Pro­testuję. Zabrali wszystko. Po tym rabunku dopiero ks. Płoszaj wraz z wikariuszami powrócili. Z kościoła nic nie zabrano. Kratę od skweru z powrotem wmurować kazano.
Jeżeli kiedy przyjdzie do sprawdzania faktów, zaszłych przy zdobywaniu bezbronnego miasta przez nowożytnych Hunnów, podaję nazwiska moich towarzyszy niedoli, byli to Ste­fan Wojtecki, szewc z żoną Jadwigą, synem Wacławem i Jó­zefem, córkami Marią i Kazimierą, przybłędami służącymi Antoniną Kaczyńską od p. Troski, Anną Kolińską i Józefą Ozorkiewicz, sługami od dwóch żydów braci Sieradzkich, meblarzy, a przede wszystkiem Zieliński, woźny Twa Muzycz­nego. Ażeby przyszłemu historykowi przekazać wszystkie szcze­góły, odnoszące się do wojny 1914 r., a szczególnie do in­wazji kaliskiej, chciałbym być wszędzie i wszystko widzieć osobiście, było to jednak wobec istniejących warunków niemoż­liwe, robiłem zatem wywiady u osób wiarogodnych, które, jak ja, pozostały na różnych punktach w mieście, pragnąc tę drogę dojść do prawdy, czy rzeczywiście strzelano do wojska, bo choćby i tak było, to jeszcze nie dowód, by miasto do tego stopnia zniweczyć. Ta groza zniszczenia obiegnie, nieza­wodnie, świat cały.
Zjawił się żołnierz z grupy, która umieściła się przy gmachu Pałały, z prośbą, by mu powiedzieć co pisano w na­lepionej proklamacji, więc choć z pamięci treść wiernie powtórzyłem:

„Polacy, nie przychodzimy do was, jako wrogowie, ale jako przyjaciele, jesteśmy tylko nieprzyjaciółmi Rosjan, przychodzimy, aby wam wywalczyć lepsza przyszłość, wszystko, co nasi żołnierze będę potrzebować od was, na to odbierzecie kwity, za które kasa nasza płacić będzie. Zachowajcie się względem naszych wojsk przyjaźnie”, (podpisano) Generał dowodzęcy (bez nazwiska). Za zerwanie tego ogłoszenia kara śmierci”.

Jakby w odpowiedzi na to ogłoszenie wchodzący pułk Saski 133 głosił, że do godziny 5-ej po południu wszyscy pozostali jeszcze w mieście mieszkańcy muszę wyjść z miasta, kto pozostanie, będzie uważany za wroga i będzie rozstrze­lany. Zdążyłem tylko jak najtreściwiej napisać mój pogląd na To ogłoszenie, kiedy po mnie przyszli: Bukowiński, którego z Poznania zwolniono, burmistrz Michel i oficer świeżo nadeszłego pułku. W tym składzie udaliśmy się do nowego ko­mendanta, który zakwaterował się w domu po Rephanie, prosiliśmy, aby nam pozwolił zająć się rewizją wszystkich pozo­stałych domów w mieście i wyłowić sprawców tego nieszczę­ścia i podpalaczy. Ja wręczyłem mu swój pogląd na ogłosze­nie i rozkaz opuszczenia miasta; nie czytając, włożył ten papier cło kieszeni. Komedie takie kazano nam odgrywać, wszyscy przecież wiemy, kto podpalał, ale pułk 155 już wyszedł, a my tego żołnierza z pułku 7-go i 133-go wskazać nie mogliśmy bo toby znaczyło wydać na siebie wyrok śmierci. Twierdzono że kiedy pułk 133 wchodził do miasta, strzelano do niego jednego żołnierza zabito, kilku raniono, ale dziwna rzecz, że tych zabitych nigdy nikomu nie pokazano, prócz tych, którzy padli podczas gradu kul z maszyn, byli to żołnierze z patroli, których nie odwołano bqdź przez zapomnienie, bądź umyślnie, niewiadome także są nazwiska tych żołnierzy, których trupy widziałem tak w rynku, jak i na ulicach, czy wysłane patrole nie składały się z samych polaków. Otóż surowy rozkaz wy­pędzenia wszystkich mieszkańców miał za podstawę właśnie tę pogłoskę, czy też czynu rzeczywistego Na nasze przedsta­wienie komendant zgodził się na rewizję pozostałych domów, za bezpieczeństwo rewizorów i wojskowych prezydent znów głową musiał odpowiadać.

Kiedy organizował tę wyprawę, prosiłem żeby mnie zwolniono z tej podróży, wobec tego zostałem internowany w mie­szkaniu kapitana 7-go pułku II kompanii:

„ja, alter cher, sie kónnen zurick bleiben”

, powiedział i wskazał mi tę kwaterę, W tej kwaterze znalazłem chleb, masło, mięso wieprzowe gotowane, dwie butelki szampana w zimnej wodzie. Byłem bardzo zadowolony z mego kilkogodzinnego aresztu, gdyż od początku wojny mięsa w ustach nie miałem. Najadłszy się i wypiwszy pół butelki szampana, położyłem się na kana­pie. Dopiero powrót rewidentów obudził mnie i uwolnił z tego zaimprowizowanego więzienia.

Z mieszkania tego, jako internowany, obserwowałem jak przed sklep i skład zboża Drejcza zajeżdżały furgony żołnierskie, wynosili oni całe paki i worki towarów kolonial­nych, pakowali i odjeżdżali. Trwało to, jak się przekonałem,, potem, cały tydzień. Zboże ze spichrza wywożono do Prus towary do obozów i kwater oficerskich.

Otrzymawszy przepustkę od komendanta, wybrałem się rano dn. 17 sierpnia z Zielińskim i dwojgiem dzieci przez Nowy Świat na ul. Dobrzecką po chleb, idziemy parkiem, który przedstawia się jak obóz: pełno palowych piekarni, ku­chen słomy, siana i mierzwy. Cukiernia parkowa cała, ale wyprzątnięta z wszelkich zapasów, ani jednej osoby. Idziemy mostem ku Rypinkowi. Nowy Świat nic nie ucierpiał Na ul. Wiejskiej ognia dotąd niema. Na ul. Wrocławskiej za rogatką spalone: fabryka Brokmana i Psikusa, kościół Reformatów je­szcze się wypala. Idziemy koło muru reformackiego ślady zeschniętego mózgu na murze, deszcz jeszcze tego nie spłukał. Na ul. Dobrzeckiej porę domów spalonych, ul Piaskowa cała, na ogrodach nic nietknięte. Zamówiony chleb zabrałem. Wracamy Towarową, Nowym Rynkiem, w domu Szmerkowicza sklep kolonialny do połowy otwarty, w nim tylko sama wła­ścicielka targuje, jak za dobrych czasów. Wstępujemy i kupu­ję, co mi do mego gospodarstwa potrzebne. Na wychodnem podjeżdża na kole podchorąży z dwoma żołnierzami i mówi do właścicielki, aby otworzyła cały sklep i niech się nie boi rabunku huliganów, zostawia jej jednego żołnierza do obrony i zapowiada, że czy żołnierz, czy cywilny, musi za wszystko płacić. Żołnierze mogą brać, co im potrzeba tylko z tych do­mów, które zostały przez właścicieli opuszczone, prosił tylko, jeżeli to możliwe, żeby ten posterunek żywiła, tego ona przy­obiecać nie mogła, została bowiem sama jedna, gotować może tylko kawę i herbatę i tem żołnierzowi może służyć. W takim razie i pani i żołnierz otrzymywać będą gotowe obiady z kuchni kompanii. Sklepiczek ten stał się dużym składem towarów w ciągu 14-o miesięcznego mego pobytu w ruinach Kalisza. Podziękowawszy mi za tłomaczenie, pyta, gdzie tu jeszcze są handlujący, wskazałem ul. Kanonicką

„Z tamtąd wracam, są sklepy otwarte, ale wszystkie zrabowane, ta hołota, jak sklep ograbi, podpali go i znika”.

Kom­pania ta miała swoją kwaterę w Gimnazjum męzkim, tam kucharze są pały dzień czynni i obfitują we wszystko.

Poszedłem na ul. Kanonicką i rzeczywiście sklepy otwarte, ale w nich nikogo nie było, a towary doszczętnie usunięte, W środku miasta wszystkie domy wypalone lub dopalające się. Na nowym rynku były tylko dwa sklepy przyzwoitsze i te Niemcy wzięli pod swoją opiekę. Byłem świadkiem ja i moi towarzysze, byliśmy zachwyceni szczególną opieką tych skle­pów i grzecznością chorążego.
Pamiętnik mój zestawiony z luźnie pisanych kartek nie chronologicznie ułożonych, zrażał mnie do doprowadzenia go do końca, dla tego pewne wypadki, które miały miejsce wpierw opisuję później, wybaczyć mi to należy, gdyż często nie mo­głem się zorientować, jakiej daty wypadki miały miejsce, często noc zastępowała dzień, bywało nie mogłem się połupać, czy jest święto,niedziela, czy dzień powszedni, gdyż notatki były bez daty, na to wpływał stan psychiczny całego oszala­łego społeczeństwa, który nerwy rozstrajał do utraty przyto­mności. W takim nastroju sam jeden w otoczeniu kilku kobiet dzieci i trzęsącego się ze strachu Wojteckiego, postanowiłem odszukać jaką żyjącą duszę i z nią podzielić się wraże­niami. Na ul Piskorzewskiej w tej samej myśli wyszedł także ostrożnie z całego jeszcze domu Ludwik Landau, umówiliśmy się, ażeby pójść do komendanta oberlejtnanta Krellera Pro­simy, aby wojsku pozwolił ratować to, co się jeszcze da,, tembardziej, że mamy doskonałe narzędzia ratownicze. Lejtnant zaczął nam urągać: „Piękne obywatelstwo, zamiast sta­nąć do ratunku, uciekliście z miasta i chcecie, aby żołnierz wasze miasto bronił. Cóż was dwóch zrobi, poszukajcie wię­cej, dam każdemu po kilku żołnierzy, ale przywiedźcie ich tu„ niech ich zobaczę, poszukajcie prezydenta, również i Michla niech organizuje, niech broni.
Wobec takiej zachęty zabieramy się do spełnienia rozka­zu, wszak to są słowa b. rozumne, biegniemy. Środek miasta niemożliwy do przejścia, wszędzie ogień, idziemy parkiem ty­łami za Trybunałem na ul. Wiejską, by dostać się do szpitala. Na moście spotykamy Michla, zajętego przy sikawce. Pyta my o prezydenta, oburknął się, ażeby mu dać spokój. Wstępuje­my do Goplany do p Michalskiego, lecz zastajemy tam sześ­ciu panów, czterech nieznanych, oprócz gospodarza i Herma­na Landaua. Przedstawiamy im projekt ratunku za pozwole­niem Plackomendanta. Przyznaję w zasadzie słuszność, ale nikomu niesporo ruszyć z miejsca, dwóch zabiera się wyjść z nami, ale zaraz przy wyjściu na ulicę znikają, spojrzawszy na wybuchający płomień ze sklepu w domu Rejna. Puszczona w ruch maszyna przez Michla wkrótce ogień ugasiła i dom został uratowany. W dalszym ciągu można było ratunek w mie­ście rozciągnąć, tylko trzeba się był tym zajad. Nikt się do nas nie przyłączył, idziemy organizować pomoc. Wstąpiliśmy do pp. Hejmanów, syn wyjechał, ojciec tylko co wrócił z Poz­nania, był jednym z internowanych, którzy kontrybucję wnieśli. Żona błaga, aby go nie namawiać, dosyć odcierpiał, teraz wyjeżdżacie Obiecał stawić się, ale się więcej nie pokazał. Znaj­dujemy się na ul. Wiejskiej, gdzie zatrzymuję nas płomienie, zagradzające wylot na ul. Wrocławską. Pali się dom Trzebuchowskiego, w którym ze składu aptecznego i składu Prowodnika buchały płomienie głęboko w ulicę. Eksplozja jedna pa drugiej, trudno przez tę gorejącą pochodnię dostać się da szpitala, jednak zdążyłem przelecieć przed płomieniami na bezpieczne miejsce (p. L. za mną), przyłączą się do nas buchalter z fabryki skór Sowadzkiego, ale znikł nam z oczu. Wtem napada na mnie żołdak, chwyta mnie za kołnierz, ciągnie na środek ulicy i krzyczy saskim dialektem: ,.sie boben kschosen?” , pytam się z czego i do kogo, przecież nikogo na ulicy niema, na moje tłomaczenie nie zważa i prowadzi do komendanta. Tłomaczę, że to posadzenie, to śmierć dla mnie, czy młody człowieku możesz obciążać swoje sumienie takim kłamstwem. W tej chwili przystąpił do nas starszy (później dowiedziałem się, że to był pastor) i pyta, o co mnie żołnierz oskarża. „Er hat kschosn”. Na to pan ten odpowiedział: to nieprawda, widziałem jak ten pan z gołą głową przelatywał przed płomie­niami, huk dawał się słyszeć w środku płomieni, uwolnił mnie od żołdaka, który, idąc za mną bezustannie mi wymyślał. P. L. już się daleko od tego spotkania znajdował. Cale to zejście zniechęciło mnie do zwoływania obywateli. Wyczerpany taką gonitwa, poszedłem do swego domu i ległem na prowizorycz­nym łóżku, bo chwycił mnie silny atak wątroby. Rozważywszy moja sytuację wobec katastrofy, przyszedłem do przekonania, że nietylko ja sam, ale wszyscy mieszkańcy Kalisza nie zdo­łaliby nic przeciwko tej inwazji poradzić, bo gdyby miasto nie było skazane na zagładę, to żołnierze, którzy biwakowali, mo­gliby w parę godzin wszystkie palące się ulice uratować. Pół kompanii i parę sikawek na ten cel by starczyło, to wezwanie zaś do gaszenia ognia był niczym innym, jak tyl­ko zamaskowaniem czynu haniebnego. Przyjąłem to w dobrej wierze, po rozwadze jednak poznałem podstęp, prawdopodo­bnie umyślnie nas wysłał, żebyśmy już więcej nie wrócili. Ta sarna hypokryzja miała miejsce z Mrowińskim: kazano mu ga­sić ul. Warszawską w tym celu, aby ogień nie zajął płomie­niami Gimnazjum, gdzie była kuchnia i wielka kwatera wojs­kowa. Dwóch domów na ul. Warszawskiej nie podpalono: na­rożny należący do Wistechubego (niemca) i dom Tschapkiego, również niemca, którego dwóch synów służyło w tym bataljonie i byli obecni przy ratowaniu. Ponieważ budynek T-wa Mu­zycznego przy ul. Parkowej w zupełności ocalał tak zewnątrz jak i wewnątrz, więc jako założyciel T-wa Muzycznego mam obowiązek dbać, aby gmach ten w dalszym ciągu nie padł ofiarą barbarzyństwa, postanawiam czekać i działać, o ile sił starczy. Prócz miejscowych kłopotów dręczę mnie myśli o mojej rodzinie, rozrzuconej w różnych stronach świata. Siostry w Wórischofen na kuracji, córka z dziećmi w Stolpmunde, druga córka w Odesie, syn i dwie córki w Baku i Tyflisie. Ja sam jeden na miejscu. Serce się wyrywa. Co robić, by się dowiedzieć, co się z nimi dzieje. Wpadłem na myśl wyszuka­nia kogoś w wojsku, kto był esperantystą. Otóż znalazłem takiego żołnierza, miał on brata również esperantystę w Sak­sonii. Dopisałem się w liście brata. Tą drogą w krótkim czasie odbieram od delegatki z Gdańska panny Schuman wiadomość że rodzina moja, zięć Adam Dobrowolski, córka i wnuczki są już w Warszawie, reszta dzieci wyjechała do Baku, zarazem delegatka zawiadamia mnie, że zięć Dobrowolski odbierze za­wiadomienie o mnie ze Sztokholmu od delegatki p. Helmi Josefon. Tym sposobem esperantyści podawali sobie ręce na­wet w tak ściśle zamkniętych granicach wojennych. Te wiado­mości mnie zupełnie uspokoiły. W tych jednak strasznych warunkach żyć trzeba. Poszliśmy na Ogrody po chleb, ale wróciliśmy z niczem. Dysponuję na śniadanie ryż i kartofle. Zapowiedziałem wszystkim komunę: żywność, którą posiadamy jest wspólna, a także ta, którą kto z nas zdobędzie. Każdy otrzyma swoją porcję, bo niewiadomo, kiedy się ta bieda skończy. Zginęła nam jedna stołownica, obieraczka kartofli, dopiero po tygodniu odprowadził ją żołnierz, niosąc za nią worek z różnymi kobiecemi rzeczami, które niewątpliwie po­chodziły z rabunku, ale tej włóczęgi już nie przyjąłem, zakwa­terowano ją w domu sąsiednim, gdzie przyjmowała żołnierzy, wkrótce została aresztowana i oddana do szpitala, jako zara­żona. Kiedyśmy wrócili bez chleba, Wojtecki prosi, abym z nim i z dziećmi zajrzeć na ul. Grodzką, gdzie do suteryny zapa­kował swoje rzeczy. Jako miliciant miałem prawo być przy takich rewizjach i zaświadczyć przed patrolami, iż rzeczy na­leżę do istotnych właścicieli, więc poszliśmy, mury były jeszcze gorące, ale po chwili Wojteccy wynoszę swoje bety i rzeczy tam przechowane w piwnicy, pod moim mieszkaniem byłyby zginęły, bo stara oficyna zupełnie się w gruzy zapadła, żało­wali, że tam nie poznosili swoich zapasów żywnościowych. Gdy to się dzieje, przed hotel Krzepisza, obok gimnazjum, zajechała duża hela od kartofli, wóz ten wyżebrany przez służącą, która uciekła z miasta, a teraz przyjechała po swoje i Krzepisza rzeczy, zarekwirowali od ręki żołnierze, zajechali przed dom Porowskiego i rozpoczęli rabunek z opuszczonych mieszkań, stałem i patrzyłem się, nie mogąc ani słowa protestu przemówić, bo wyraźnie powiedziano, gdzie niema go­spodarza w domu, tam wolno żołnierzowi brać, co zechce. Zabiera więc pościel świeżą, kołdry atłasowe, dywany większe 'i mniejsze, kapy, bieliznę zawiniętą w obrusy i prześcieradła, ubrania męzkie i damskie, naładowano całą helę, a płaczącą służącą kazano mi pocieszyć, że tylko rzeczy na kolej odwio­zą, zaraz konie odeślą. Nie odesłali. Zaledwie żołdaki z fu­rą odjechali, nadeszła druga fura, na którą tak samo nałado­wano mnóstwo tobołów, głównie z pościelą. Szybko odjeżdża­jącym spadł z wozu toboł, czego żołnierze nie zauważyli. Syn Wojterskiego przyniósł ten toboł do naszej kwatery, był to piernat i poduszka, zawinięte w prześcieradło. Odtąd zguba rabusiów służyła mi jako pościel, której dotąd byłem pozba­wiony.
Brak prowiantów zmusił mnie udać się na Wydory po masło, ser i jajka, wróciłem jednak z niczem, cała bowiem okolicę zalegali kaliszanie, zjadali wszystko, co zwykle wyno­szono do miasta na sprzedaż. Wracam, okalając miasto, na ul. Kanonicką, w jatkach sprzedają mięso, ale strasznie wy­schnięte, muchami oblepione, zapewne tymi samymi, które się niedawno karmiły mózgiem i krwią trupów przed ratuszem i na ulicach, kupiłem tylko słoniny.
Do kościoła Kanoników wrócił dziś ks. Majewski, był u komendanta, prosił, aby mu było wolno odprawiać codzien­nie o godz. 9-ej nabożeństwo, a o 8-ej spowiadać. Przynaj­mniej teraz lud będzie się mógł w kościele gromadzić i przez usta księdza dowiadywać o zarządzeniach miejscowego ko­mendanta. Dotąd wszyscy po kątach, zaułkach się kryli, jak zbłąkane bez pasterza owce, tak powinni byli postąpić księża od Fary, a nie byliby sami ponieśli straty. Wczoraj żołdaki napakowali pełną helę rzeczy, a dziś po te rzeczy przyjechał p. Kijewski, właściciel spalonej apteki. Owe piękne rzeczy były jego własnością, zaledwie parę tygodni po ślubie wszyst­ka wyprawa wprost z pod igły dostała się pruskim huliganom a gdyby p. K. przybył o 20 godzin wcześniej, byłby uratował swe rzeczy.

Niedawno rozpaczałem, czem się zająć, bo siedzieć bez­czynnie i słuchać biadań swego otoczenia, to można zwariować. Dziś jestem miliciantem prawie cały dzień na ulicy i mam wrażenie, jakby się bezemnie obejść nie mogło, bo przyjmuję tak na ulicy, jak i u siebie dużo interesantów, któ­rym towarzyszyć muszę do ruin, gdzie odszukują swoje rzeczy, zachowane w suterynach i piwnicach, przy tej czynności musi asystować miliciant znający osoby, które te poszukiwa­nia odbywają, bez tej asysty patrole aresztują każdego obce­go poszukiwacza. Przyjechała ze wsi panna Kęsikowska, wła­ścicielka magazynu w domu Jaruzelskiego, magazyn spalony, prosi, aby ją wprowadzić do miasta, boi się bowiem, aby chłopu nie zabrali koni, przybyła po rzeczy, które ocalały. Handel win po Przybylskim zrabowany i podpalony, ale piw­nica pozostała. Usłużni żydkowie naprowadzają żołnierzy, a ci zabierają, co im potrzeba, a przypatrujących się huliganów kaliskich zachęcają do naśladowania ich, następnie nasy­łają na cywilnych rabusiów patrole które ich wyłapują, od­bierają im zdobycz, prowadzą do komendanta, a ten skazuje ich na kije. Egzekucja taka odbywa się natychmiast na ulicy. Spotykam na ulicy panią Kożuchowską, żonę adwokata, szła do siebie po rzeczy w domu Puławskiego. Dom i mieszkanie Kożuchowskich były nienaruszone, pozostała więc sama pani Kożuchowską, stała się ona w następstwie dobrodziejką dla biednych, opiekunką dzieci, i wielką działaczką społeczną. Wczoraj (dn. 18 sierpnia) jeden gospodarz z Dóbrca oznajmił, że w Biskupicach można wszystkiego dostać, gdyż ludzie na targ nie wychodzą. Wybrałem się tam z dziećmi. Doszedłem tylko do cegielni dobrzeckiej, dalej nogi odmówiły posłuszeń­stwa, dzieci poszły do Biskupic, ale znowu daremnie, tam tak­że kaliscy mieszkańcy wszystko wyjadają Wracając, natyka­my się na patrol, którego moja opaska nic nie obchodzi, żą­da glejtu i czyta głośno, żeby żołnierze słyszeli. Treść glejtu:

„N 38 Inhaber dieses Herr Bronisław Szczepankiewicz kent- Iich durch weise Bindę mit Schwarzem Kreuz. Aufschrift 38 und Anfangsbuchstcben B. S. ist berech tigt miiitiriche Hilfe bei aufrichterhaltung der Ordnung und ófentliszen Sicherheit in Anspruch zu nehmen. Alle militarichen Behorden oder militd- riche Personen werden gebeten diesen Aufforderungen nach Móglicnkeit zu entsprechen. Inhaber ist berechligt die Inhaft- nahme von Civilpersonen selbst vorzunehmen oder zu veran- lassen. Die Jnfahaftirten sind dem Cefdngnis zuzufuhren, der Ortskomandant Kreller. Stempel: Landw. Jnf Regt. N I 33”

Przeczytawszy glejt, roześmiał się na całe gardło i zawołał:

„na det sind och Policisten”

Z glejtu tego widać, że chodzi tylko o cywilów, tych musimy pilnować, nie pozwalać im wy­grzebywać czegokolwiek z gruzów, aresztować z pomocą woj­ska i odstawiać do więzienia, ale na żołnierzy nie wydano żadnego rygoru, oni częstują ładunkiem z lufy, gdy im się uwagę zwraca, że rabować niewolno. Po południu wychodzę na służbę, żeby się przypatrzeć gospodarce żołdaków.

Wczoraj jeszcze pałac Weigta był zamknięty, brama, pro­wadząca do browaru, również była zamknięta, prócz murów, posiekanych kulkami, wszystko znajdowało się w porządku. Dziś już z mostu widzę bramę szeroko otwartą, żołnierze wiadrami wynoszą piwo. Wchodzę do pałacu, wszystkie drzwi otwarte, szafy pootwierane, szuflady na podłodze, powyrzuca­ne rzeczy tarzają się pomiędzy rozlicznymi drobiazgami. Przyglądam się tej robocie i pyłem, kto tu tak wojował, kto bramę otworzył, czy jest majster piwowarski, czy wogóle jest kłoś obecny z personelu „Ja da fragens weiter” odpo­wiadają wcale ich to nie żenuje, i co raz to więcej przy­latuje amatorów z wiadrami, dzbankami, garnkami, a piwo jak woda. przelewa się przez naczynia Moja interwencja nic tu nie poradziła, policja bowiem do rabujących żoł­nierzy nie miała prawa się wtrącać, mój gleit odnosił się tylko do cywilnych, więc odchodzę szukać cywilnych rabusiów i znajduję na wypalonych gruzach kobiety i dzieci, które wybierają kawałki drzewa i węgla w koszyki i łachmanki, istoty te wcale się nie boją cywilnej policji, oglą­dając się jedynie na patrole wojskowe, przed którymi czmy­chają i kryją się w kąty. Podchodzę do mojej księgarni, wszystko zawalone gruzami, piwnica się zarwała, a było tam tapet za parę tysięcy rubli, nic nie można było uratować. Szczęśliwszą jest pani Feldmanowa, obecnie Janiszewska, jej piwnica wytrzymała nacisk murów, nie załamała się, siedzi właśnie w niej, miała tam skład naczyń kuchennych, przy po­mocy stróża wydobywa je teraz, wszystko całe i może służyć za podstawę do nowego sklepu. Nietylko ona powróciła do miasta, ale wogóle ludzie wracają i każdy dąży do swego domu w nadziei, że zastanie swój dobytek, tymczasem znaj­duje tylko gruzy i gruzy. Co chwila podchodzą do mnie z prośbą, ażeby asystować przy przeglądach piwnic i suteryn, gdzie pochowali najpotrzebniejsze swoje rzeczy, wielu uszczęśli­wionych znajduje swój dobytek w całości, inni odchodzą żebra­kami, nic im nie pozostało, łzy płyną obficie, lamenty nic nie pomagają. Serce się kraje, bo żadnej pomocy, żadnej porady znikąd, nawet ci, co mieli udziały i wkłady w instytucjach finansowych, są tego wszystkiego pozbawieni. Np, p. L. ma we Wzajemnym Kredycie 20,000 rb, na trzech hipotekach po 8,000 rb., w kasie pożyczkowej 3,000 rb., dziś bierze z ma­gistratu dwa worki mąki po 10,50 rb na książeczkę wkładową, sprzedaje worek piekarzowi ze stratą, ażeby mieć na ży­cie, ta rzecz udaje się parę razy, więcej magistrat dać nie chce. Trzeba żebrać o pożyczki, są nawet żydki, którzy ryzykują ale na 100°/0, a takich wypadków jest wiele, inni zupełnie ogołoceni idą w świat szukać chleba.

Rozkaz komendanta głosi:

„Nie wypuszczać ludzi z mia­sta, którzy powrócili i zabierają rzeczy, lub wyprowadzają się wszyscy, którzy wyjechali, mogą bezpiecznie wrócić, zajęć swoje mieszkanie i uprawiać swoje rzemiosło handlowe i prze­mysłowe. Każdy dom, w którym choć jeden mieszkaniec po­został, powinien w nocy choć jedno okno oświetlać”

Zkąd wsiąść nafty, świec na oświetlenie tych okien, nawet za pie­niądze tego dostać nie można, jest to ironiczne naigrawanie się z nieszczęśliwców.
Doszła do rąk moich proklamacja wodza wojsk rosyjskich, obiecuje Polsce autonomię, żąda cierpliwości, zapewnia o prędkim wypędzeniu z kraju naszego wspólnego wroga (dzień 21 —VIII). Nic tu nie wiemy, co się naprawdę dzieje w świecie. Niemieckim gazetom, które na wszystkich frontach głoszą tylko swoje zwycięstwa, nikt tu nie wierzy, a z innych stron nic nas nie dochodzi Dziś też pierwszy raz od początku najazdu kupiłem kwartę masła, sera i jaj, które przyniosła mi siostra byłej mojej służącej, bieda tylko z opałem, bo ani drzewa, ani węgla dostać nie można, dzieci chodzę do parku zbierać chrust. Wczoraj otruła się bardzo piękna i wykształ­cona, z zawodu nauczycielka, panna Skępska, była narzeczona, pierwsze zapowiedzi wyszły, jeszcze wczoraj widziałem ją wracającą z kościoła z narzeczonym, a po południu już nie żyła, dziś (22—VIII) wywożę ja osiołkami szpitalnymi, nikt te­mu smutnemu konduktowi nie towarzyszy, ojciec śmiertelnie chory, siostra w Toruniu, trumna z kilku desek.
W rynku chora żona krawca Kopfa spaliła się, bo ucie­kać nie mogła. Na ul. Warszawskiej pod Nr 4 w suterynie zaduszone dymem dwa trupy; syn, który uciekł z domu, teraz wrócił, odgrzebał cegły i gruzy, dostał się przez okno do środka, odnalazł obojga rodziców zaduszonych. W domu Majznera leży kobieta w pół przygnieciona gruzami, którą psy pożarły do kości, ludzie boją się dostępie pod walące się mury. Opowiadają, że wielu ludzi pozostawało ze strachu w suterenach, a później już wyjść nie mogli. Komendant czy­ni policję odpowiedzialną za wypuszczenie ludzi z miasta i sam sprawdza w ich mieszkaniach własności, które z gruzów wy­dobywają. Suleciński pod moją strażą wydobywa z sutereny pościel, skóry, kalosze, złoty zegarek z takąż dewizką, mury jeszcze gorące, ale rzeczy całe. Stolarz z domu Klotza, mat­ka pani Schaubowej, lokatorzy z prawosławnej parafji, wszyst­kim, których znałem, musiałem zaświadczać ich własność i asystować przy odgrzebywaniu i odbieraniu swej własności.

Spotykam w parku starych żołnierzy do i po pięćdziesiąt­ce, rezerwiści, a nawet landszturmiści, mówiący po polsku, wyszli z kościoła gromadnie, pytam, czy znali poprzednio Ka­lisz, mówią:        

„jesteśmy z Księstwa, a ten oto ze Skalmierzyc, Kalisz takie piękne miasto, pocośta nie bronili, jak mochy za­paliły, przeciek oni na wyjściu miasto zapalili, trza było rato­wać, choć na cztery rogi zapalili.”

 Opowiadam jak było

„Ale po co ludzie pouciekali i zostawili wszystko na pastwę ognia”.

Pytam:

„a czy wygnie pouciekalibyście jakby około stu ludzi za­raz drugiej nocy padło od waszych strzałów, a następnego wieczora wpadło do miasta 50 granatów, następnie miasto zostało zasypane z karabinów maszynowych gradem kul, a po­tem przez cała noc wystrzelano do miasta 310 kul?”

. „He, pa­nie, kto tam te kule liczył”, odrzekli.

Przekonywam:

„ja sam liczyłem ile w której godzinie wystrzelili, a po tych strzałach rano weszli do miasta i podrzucali pod domy aż do cerkwi wiechcie słomy, a na środek ulicy całe snopki, podpalali mia­sto, ludzi wypędzali z domów, zajeżdżali furami, rabowali i to wszystko spędzajg na mochów, czy w takich warunkach mogli ludzie usiedzić w domu, tylko ci zostali, którzy uciekać nie mogli.”

 „Ej, panie, niech, pon nie opowiada, bo za nami idą Niemcy – katoliki, ale niemcy, nam niewolno z cywilami rozpra­wiać, niech się pon oddali od nos, bo pana może co złego spotkać”.

Przyjeżdżali także cywilni z Ostrowia i Plaszewa i ci py­tali, dlaczego takie spustoszenie, byli to Niemcy i każdy się dziwił, dlaczego miasto spalone i dlaczego nikt nie ratował i choć nie owijałem sprawy w bawełnę, opowiadałem tak, jak było, nie zrobili z tego użytku, jak się Polacy obawiali.

Ludzie wracają teraz wszystkiemi drogami do miasta, fu­rami i wózkami zabierają swoje ruchomości, nie uważają na nasze przestrogi, że ich patrole nie wypuszczę z miasta, że jest rozkaz i nikomu już nie wolno się wyprowadzać. Dajcie chleba, dajcie robotę, błąkamy się po ulicach poniewierani przez żoł­nierzy, głodni, co tu wysiedzimy, mężów nam pozabierali, dzie­ciska z głodu płaczę i marnieję, co tu wysiedzimy, na wsi choć kartofle sę. Nie jednym udało się wyślizgnąć z miasta, milicja tego nie broniła, przeciwnie, ile mogła ułatwiała, bo ludzie zupełnie racjonalnie rozumowali, trudno było ślepo do rozka­zów się stosować, każdy sam najlepiej sobie musiał radzić komenda nikomu nic nie dała, później dopiero łapał ludzi, wypędzali ich do robienia okopów, do uprzątania gruzów i pła­cili rekwirowanymi kartoflami i chlebem z takiegoż zboża. Biedactwo oblegało magistrat, który był pozbawiony swej kasy. Niemcy zabrali 29 000 rb., dochodu nie było, postanowiono oprowadzić rogatkowe, handlować spirytusem, sprzedawać ode­brane rzeczy, rozpoczęto skupować w okolicy produkta i sprze­dawać, wszystko to do czasu, dawało mało dochodu, a należało tych pracowników opłacać, więc na bezwrotne zapomogi pie­niędzy nie było. Umarłych choć ubogo należało pochować kosztem magistratu.
Poniedziałek 24.VIII. Wczoraj popołudniu od strony wię­zienia przejechało przez miasto, nie zatrzymując się 40 cięża­rowych samochodów, naładowanych, przykrytych plandekami, wczoraj też widziano te samochody w Zduńskiej Woli, przy­puszczać należy, że wieźli w nich zboże i różne rekwirowane towary i rzeczy. Tu na miejscu przez cały czas opróżniają spichrze, składy, ładują na fornalki i wywożę Z dalszych oko­lic już nie fornalkami, a samochodami kraj ogołacają.
Wtorek 25.VIII. Wywóz zboża i męki odbywa się bez przerwy, a w mieście ludzie bez pracy i chleba — Rozklejano na słupach i rogach wiadomość, pisaną na maszynie.
 
 ,,Bitwa pod Gombinem, Rosjanie wyparci, 8000 wzięliśmy do niewoli, 8 armat w naszym ręku Z nad granicy francuskiej. „Niemcy stale posuwają się naprzód, z 8-miu korpusów francuskich 1 3 zupełnie rozbitych, 150 tysięcy wzięto do niewoli razem z belgijczykami i anglikami”.
 
Z tego powodu wielki jubel, capstrzyk z pochodniami, dzwonienie we wszystkie dzwony w kościołach i cerkwi, dzwonnicy dostawali za kwadrans dzwonienia po 1 5 fenigów.
Ze Zduńskiej Woli do Kalisza przekradli się dwaj synowie Wojteckiego, przynieśli rodzicom cukru, słoniny i kiełbasy, których to specjałów tu wcale niema, przywieźli także 3 gaze­ty łódzkie dn. 16. 17 i 24; gazety te całkiem przeciwnie sprawę wojny przedstawiają, tu zapewne łżą po niemiecku a tam po rosyjsku, o prawdzie dowiemy się zapewnie nie prędzej, jak po wojnie.
Dziś komendantura wydała odezwę do ludności, a wła­ściwie do złodzieji: Wszystkie kradzione rzeczy mają natych­miast być złożone w tymczasowym magistracie w domu G. Michla, poczem żandarmeria będzie robiła rewizje po domach
i wsiach, a u kogo znajdzie towary, rzeczy kradzione ten zo­stanie rozstrzelany — naturalnie o żołnierzach mowy nie było i o wszystkiem, co sami zrabowali i zagranicę wywieźli. Kilku żołnierzy w zaufaniu pytało mnie, ile wart rubel na pruska mo­netę, i czybym im nie zamienił na pruskie, jeden chciał mi sprzedać pierścień z brylantem za 20 marek, wartości conajmniej 300 rb, są to wszystko pamiątki, które sobie dla swoich do Niemiec posyłają i zabierają 27.Vlll Czwartek. Rozsypują się mury, stają się niebezpieczne dla przechodnia, tamują po­chody i przejazdy, dlatego spędzono ludzi, którzy uprzątają gruzy, a saperzy rozsadzają sterczące ściany dynamitem, wie­czorem pędzą ludzi do składów i wypłacają im zrabowaną mąką i chlebem. Pantoflowa poczta przynosi wiadomość: Rosja­nie już są w Sieradzu i pędzą Prusaków przed sobą, będzie bitwa pod Kaliszem.
Dzieci i kobiety masami obiegają kuchnie żołnierskie, pro­szą o resztki, niedojadki, chleb; żołnierze dość chętnie wyno­szą im te resztki. Nadeszły tu kadry 18-go pułku, który się tu dopiero formuje, codziennie nadchodzi po kilkanaście dla do­pełnienia są tu landwerzyści I i II go powołania. 
Szpital już po raz drugi przenoszę, pierwszy raz za ro­gatkę do domu Szpechta a teraz do szkoły realnej. 
Mnóstwo wozów z rynku zarekwirowali od chłopów, którzy na targ przyjechali i wywożę w stronę więzienia łóżka, kanapy, pościel, materace, podobno do obozów dla starszyzny. 
Wczoraj dopiero oporządzili gmach gubernialny wywozili głównie pościel i statki kuchenne. 
Długie sznury furmanek wywoziły w strony Łodzi drut kol­czasty, kołki i kilkanaście fur szpadli i łopat żelaznych; przy­puszczamy, że się okopię i będzie bitwa. 
Robi się niezwykły ruch, jedne oddziały wracają jakby z pola bitwy inne tam idę, w nocy, ruch nie ustaje, ciężkie i liczne wozy jadę, aż ziemia drży, nadsłuchujemy, rychło ar­maty zagrają Ludzie opowiadają, iż Niemcy zabierają ludzi do robienia okopów, chłopom zabierają brony, zatapiają je w wo­dzie zębami do góry, że Rosjanie prą Niemców ku granicy. Mamy gotowe nasze legowiska, ażeby się przenieść do sute­ren i piwnic. 
Niedziela 30.VIII. Nic z opowiadań się nie sprawdza, od 24 godzin większy jak zwykle spokój, ludzi z miasta tylko takich wypuszczają, którzy mogę się wylegitymować, że maję w oko­licy krewnych, a tu nie mają utrzymania i dadzą poręczenie miejscowego obywatela, z tej racji mam mnóstwo zajęcia, wystawiam .Świadectwa znania”, które powinny być przedstawio­ne w komendanturze, tymczasem moi klienci nie zadają sobie fatygi, wprost z moim świadectwem udają się w drogę, a pa­trole, widząc pismo niemieckie i podpis „Milic 33 B: S. Strase Parkowa Nr 3 i podpis nieczytelny”, choć bez stempla, pu­szczają ludzi w jedną i drugą stronę, ludzie błogosławią mnie za to, a ja się nie narażam, boć jest to tylko akt znania. 
Znów nadchodzą wieści, że Rosjanie są już w Opatówku — Fulde opowiada, że czytał w gazecie niemieckiej, iż Niemcy wzięli do niewoli 40.000 Rosjan, mnóstwo armat, amunicji i prowiantów, ale jublu nie było? 
Pan G. Michel rzutny przedsiębiorca, właściciel domu i fabryki, zwany admirałem z powodu zaprowadzenia dwóch szalup naftowych na Prośnie, na tydzień przed wojna znika z Kalisza i wypływa dopiero na widownię po ostrzeliwaniu, wchodzi w kontakt z komendantem i zostaje mianowany po­mocnikiem prezydenta czyli burmistrzem, Pan prezydent Buko­wiński obity, sponiewierany, wywieziony, a obecnie puszczony, ofiara rozbestwionych Prusaków, nie widział dotąd p. G. Michla ani go nie było, kiedy się tworzyła rada miasta, ani wtedy, kiedy trzeba było pleców nadstawiać, pieniądze na kontrybu­cje szykować, teraz p. prezydent widzi przy swym boku figurę p. G. Michla i naprawdę nie wie, jak się to stało, że wszyscy radni stali jak i przygodni zniknęli, a przy jego boku znalazła się figura p. G. Michla, która z p. komendantem objęła rząd miasta i jego obywateli. P. Bukowiński, nie znając języka nie­mieckiego, okazał się bezwładnym, jego tłumacz p. Scholz stra­cił walor obok narzuconego p. G. Michla ze swoim gimnazjum niemieckim narzeczem i wykonywał wszelkie zarządzenia na­jeźdźców: W takiej sytuacji pozostawać prezydentowi było wprost niemożliwe, człowiek zwykle nerwowo usposobiony, bardzo inteligentny, dobrze wychowany, po okropnych zajściach z rozszarpanemi nerwami, przywykły do obcowania z ludźmi sobie podobnymi, znajduje się od razu w otoczeniu, nie tylko brutalnem, ale grubem nieociosanem, dziś słaby, z wysiłkiem trzymający się na nogach, prosi komendanta o parę dni ur­lopu dla poratowania zdrowia i bardzo naturalnie przemyca się za linję niemiecką i już więcej nie wraca na miłe sta­nowisko, a p. G. Michel zostaje samowładnym na stanowisku pierwszego burmistrza.

Jako zaproszony przygodny radca do magistratu parę dni przed inwazją Niemców, sądziłem, że i teraz mam prawo zasiadać w tymże samym magistracie, zwłaszcza, że z całego gremjum tych radców zostałem sam jeden i kiedy p. burmistrz prosi radnych na górę i ja tam wchodzę, p. burmistrz pyta mnie, jaki mam interes, odpowiadam, wszak prosił radnych na górę, pan nim nie jest więcej? więc zabieram laskę i kape­lusz i wynoszę się, dowiaduję się kogo p. Michel mianował radcami, woźny także przygodny, odpowiada tajemniczo: sa mych Niemców: Fulde, Schmidh, Sowadzki, Deutschman. Po mojej odprawie w pierwszym pokoju, kiedy się zabierałem do wyjścia p. burmistrz wstał ze swego prezydującego miejsca, podszedł do drzwi i zamknął obradujący gabinet przedemną, zapewne, ażeby niepowołany człowiek nie uparł się pozostać w pierwszym pokoju, żeby podsłuchać nowej rady. —

Piątek 4 IX dziś o godz. 81 /2 rano od strony Tyńca dały, się słyszeć strzały tyrljerskie, trwało to około 10 minut, za­pewne do rosyjskich podjazdów. Jaroma, b. woźny magistratu, opowiada po powrocie z wycieczki z emisariuszem z armii rosyjskiej na linię tyniecką, że Niemcy pozbierali od chłopów okolicznych półwozia, nakładli na nie rury blaszane imitujące armaty, jeżeli to okaże się prawdę, to jeszcze w miesiąc po wypowiedzeniu wojny nie byli gotowi do wojny na dwa fronty. Emisariusz był zdania, że Niemcy armaty ukryli z boków, a Rosjan chcą ściągnąć na zdobycie ślepych rur.

Przyczynek do drugiego ostrzeliwania Kalisza.

Foto z WWW.KALISZ.INFO

Wczoraj t j. 3.IX wprowadziłem ruskq rodzinę do domu parafialnego proboszcza prawosławnego, jest to urzędnik ko­lejowy który opowiada „W piątek dn. 7.VIII o godz. 5 pp, po zrobionej w domu i osobistej rewizji wypędzono nas wszystkich mężczyzn, w liczbie około 300 osób pod wiatrak, tam pokazano nam dwa trupy żołnierzy, jeden miał ogromną dziu­rę przez policzek, co nie mogło być od zwykłej kuli, drugi miał brzuch od góry przestrzelony .

To wasze psy, świnie polskie zrobiły — odezwał się jakiś starszy oficer, a pozatem sypały się przekleństwa, wymysły na nas, których się tylko z gestów i intonacji domyślaliśmy. — Ktoś się odezwał po niemiecku, że to mogło się stać w mieś­cie, ale nie tu na kolonii, gdzie prawie tylko sami urzędnicy rosyjscy, służący na kolonii mieszkają, ale kazano mu milczeć, i powiedziano, że za te zbrodnie my będziemy odpowiadać, śmierć ich musi być pomszczona. Poustawiano nas dziesiątkami, by­liśmy pewni że będą nas dziesiątkować, żołnierze utworzyli naokoło nas czworobok i w tej pozycji przetrzymano nas do godz. 8 t.j 3 godziny w śmiertelnej trwodze, podczas tego wyczekiwania odbywał się ruch kurierów konno, na rowerach przywozili depesze, odjeżdżali widocznie z depeszami i rapor­tami. Kombinowaliśmy, że tu chodzi o nas, czy mają nas wszy­stkich zamordować, czy dziesiątkować, trudno było się utrzy­mać na nogach, pot z samego zmęczenia strugą spływał po ciele. Po godzinie 8-ej, po przeczytaniu depeszy, oznajmiono nam, że egzekucja odbędzie się jutro, kazano nam noc prze­pędzić na wiatraku, więc legliśmy gdzie kto mógł.
O godz nie 8 1/2, zaciągnięto pod wiatrak 8 armat i roz­poczęło się nad naszemi głowami bombardowanie miasta, któ­re trwało przez całą noc do godziny 5 rano. Rano kazano znów formować się dziesiątkami. Z pomiędzy tej gromady wy­brano 5 żydów i 3 Polaków, zrobiono rewizję na wiatraku, widocznie wczoraj policzyli wszystkich, a dziś nie doliczyli się jednego dlatego nowa rewizja — znaleźli tam ukrytego jednego prawosławnego tragarza kolejowego Nr 10, którego przyłączyli do 8-miu wybranych, kazano tej dziewiątce odwrócić się tyłem i dano do nich po trzy strzały, kto się jeszcze poruszył temu oficer dodał z rewolweru kulkę. Nikt z nas nie wiedział, co oni zawinili, prócz wczorajszych wymysłów — żadnego wyroku, nastąpił wybór na chybił trafił. Pomiędzy zastrzelonymi znaj­dował się Kapłan, ojciec tej poćwiartowanej rodziny w domu Meiznera w rynku — Po tej egzekucji znów rozpoczęto wybie­rać młodych ludzi, byliśmy prawie pewni, że takiemi partiami zostaniemy wszyscy wystrzelani — wybranym kazano stanąć przy trupach, dano im szpadle i kazano kopać doły, podczas tej roboty podszedł oficer do jednego z zastrzelonych żydów, szarpnął za chałat, z którego wypadły naboje, po wykopaniu dołów kazano trupów powrzucać i zasypać. Zdziwiły nas te naboje, bo wczoraj każdego z nas zrewidowano jak najstaran­niej, skąd dziś wzięły się u tego trupa naboje i z jakiej przy­czyny taka rewizja i pewność, że akurat u tego znajduje się coś w kieszeni; była to niema scena, którą obserwowaliśmy. Sami powinniśmy sobie dośpiewać, że bez przyczyny nastąpiła ta egzekucja. Ta sama scena odbywała się i dziś, kurierzy z depeszami w jedną i drugą stronę oddawali i odbierali listy, raporty czy depesze, nakoniec przeczytano i przetłomaczono nam rozkaz ułaskawiający nas Cesarz ułaskawia wszystkich, ale nie wolno nam wracać do miasta, pokazano nam drogę przez pola na przełaj do Biskupic, tam kazano nam iść wszy­stkim razem, nie rozpraszać się, nie oglądać. Teraz byliśmy pewni po taj zapowiedzi, że będziemy ofiarami gromadnego roz­strzelania, wszystkim jednakowo ten strach się udzielił bez żadne­go porozumienia, ja postanowiłem za pierwszym trzaskiem paść na ziemię. W takim febrycznym strachu skierowaliśmy się na wskazana drogę oczekując co chwila salwy. Doszliśmy cało do Biskupic, gdzie wieś była zatłoczona uciekinierami. — Było to formalne pastwienie się nad nami, napawanie się naszym stra­chem, a rozkaz i wskazane okolice Biskupie mogły mieć na celu wypędzenie nas zagranicę, a wtenczas wyłapaliby nas do robót polnych i fabrycznych, takie przepuszczenia były praw­dopodobne — Od owego nigdy nie zapomnianego dnia tuła­łem się po okolicy, dwa razy aresztowany razem z 15-letnim synem przez patrole, oddawany z ręki do ręki starszym, wró­ciłem do domu opłakiwany już przez matkę i żonę.

Wczoraj oznajmiono nam, żeby się natychmiast wynieść do miasta, gdzie dosyć jest próżnych mieszkań, gdyż domy nasze zostanę zburzone, no i teraz osadził nas pan w miesz­kaniu naszego proboszcza, ale co nas tu czeka? Z rozkazu otrzymanego od cesarza Wilhelma, przypuszczamy że tak bom­bardowanie, jak palenie miasta stało się z jego osobistego rozkazu . —

Foto z WWW.KALISZ.INFO

Kto byli rozstrzelani i ci, którzy na ulicach, drogach i w parku zostali rozstrzelani, nikt nie wie, wprost zginęli, zostali wrzuceni do dołu, leżą pod gruzami, rodziny daremnie ocze­kują ich powrotu z kraju czy Rosji, dzieci poginęły rodzicom, rodzice dzieciom, żony od mężów, mężowie od żon. Do takich opróżnionych lokali odebraliśmy rozkaz kwaterowania tych, któ­rzy wracają, a mieszkania i chudoba ich w gruzach.

Dziś 7.IX spostrzegłem około mostu Rephana idące małżeń­stwo, (jego znałem zwidzenia, prawie codziennie wjeżdżał do miasta małą bryczką w jednego konia) małżeństwo kierowało się w ulicę Babina, nagle zastępuje im oficer drogę, każe im stanąć, była to widoczna obława na nich, bo w mig zajechał samochód, kazano im siadać, maż rozkładał ręce, widocznie tłumacząc się, ale wepchnięto go gwałtownie, pani zaś w ża­den sposób usiąść nie chciała pomimo popychania, tak, że ją formalnie na rękach wnieśli żołnierze i oficer, stanęła w sa­mochodzie odwrócona twarzą do publiczności która zaczęła przypatrywać się temu gwałtowi, załamuje ręce i krzyczy „mo­je dzieci, kto uratuje dzieci’, ale oficer wsiadł, pociągnął tak silnie, że upadła na siedzenie i odjechali w ulicę Babina, gdzie? za co? mówiono że był za Rosjan ich szpiegiem.

U właścicielki sklepu z cukierkami p. Plewickiej.

„Dnia 11 sierpnia kazano sklepy otwierać więc tak samo jak mój sąsiad Zengteller otworzyłam i ja sklep, było to po­między 1-a a 2-ga po południu, kiedyśmy spostrzegły idących żołnierzy trotuarem pojedynczo z karabinami podniesionemi ku górze, oglądających okna, czy kto nie wygląda, następnie szło wojsko gęsto po 4-ch w rzędzie, po przemarszu przez ul. War­szawska, począł się sypać grad kul tak, że drzwi sklepowe zostały całe posiekane, stanęłyśmy pod murem i nie ruszały­śmy się dopóki strzelanina nie ustała, dopiero kiedy już niko­go na ulicy nie było zamknęłyśmy sklep i na pół martwe po­szłyśmy do mieszkania. Można sobie wyobrazić nasza noc, po tej prawie nieprzespanej nocy o godzinie 6 rano budzą nas straszliwe głosy i niezwykły hałas, zanim zdążyliśmy wdziać szlafroki, słyszymy wrzaski: „raus aus den Hause raus! raus!” w strachu, niedającym się określić złapałem pod pachę dwie poduszki i i oto w tych pantoflach z przyklapniętemi tyłami wyleciałam na ulicę za mną sklepowa i córka z małem zawiniątkiem, trochę pieniędzy które miałam w kieszeni to wszy­stko co uratowałam ze sklepu i mieszkania.

Mieszkałam w domu Urbańskiego więc i on jednocześnie z nami mieszkanie i dom swój opuszczać musiał i to z czwor­giem drobnych dzieci nie zabierając prócz dzieci nic z sobą, on, jako felczer, był prawie jakby przyrośnięty do swojej torby z instrumentami, to i tej nie zdążył zabrać, tylko dzieci wy­nosił, tym sposobem znalazła się cała ulica Warszawska wypędzo­na przez żołnierzy przed cerkwią. Oficer dowodzący tym oddzia­łem kazał nam przez Dr Dreszera  1) tłómaczyć:, ponieważ strzela­liście do naszych żołnierzy i zamordowaliście ich podstępnie, trupy ich muszą być pomszczone, musicie miasto opuścić i nie wracać do niego — Na krzyk gdzie mamy iść, co z sobą po­częć? powiedział: gdzie wam się podoba tylko precz z miasta (szło tu widocznie o rabunek) Ilu nas było, nikt nie wie, nikt nas nie liczył, my zaś poszliśmy drogę ku Rypinkowi i dotarli do wsi Saczyna, gdzie nas przyjął gospodarz Kużobrocki, który kazał sobie prawie drugie tyle za zakupione przez nas produkta płacić. Za chrust, który sobie sami uzbierać musieliśmy pobie­rał 50 kop, inaczej nic ugotować nie pozwolono. Nate słone ceny, wymawiał, że za mało płacimy, że narażamy na to, że Prusaki mogą go także z jego gospodarstwa wypędzić, że nas przetrzymuje 2).”

1) ten sam co robił sekcje i znajdował kule pruskie w trupach żołnierskich.

2) to był już drugi paskarz, który na nieszczęściu bliźniego może się pożywić. —

Do miasta wracać nie mieliśmy odwagi, zapowiedziano nam przecież, żeby nie wracać, zresztą miasto się pali, nie pewni ,co z naszą chudobą sie dzieje, moje grosze prędko wy­pływają, stosunek z gospodarzem nieznośny, umyśliłam prze­nieść się do innej wsi, poszłam do drugiego gospodarza w tej samej wsi, który u siebie utrzymywał kilku wypędzonych z mia­sta, a pomiędzy niemi współpracowniczkę „Kuriera Kaliskiego”, tam powiedziano mi, że gospodarz „Piechota” to zupełnie prze­ciwieństwo do Kużobrockiego, ale p Piechota ukończył 4 klasy gimnazjalne, człowiek mniej majętny, ale obywatel rozumny’, nietylko nie godził się o strawę dla nieszczęśliwych wygnań­ców ale powiedział:

„w takim nieszczęściu nie mogę żądać od państwa zapłaty, bo byłoby to wołające o pomstę do nieba, ale siadajcie i spożywajcie wspólnie z nami strawę — czem chata bogata.”

 Ten szlachetny obywatel użyczył mi bezpłatnie koni na wyjazd i dał mi jeszcze spory woreczek jagieł. — Oto zestawienie dwóch obywatelskich obowiązków. Panu podaje do wywiadu. Idąc polem słupy ognia wyrzucały luźne kar­tki które się w powietrzu jak motyle kręciły, podniosłam z opadłych jedną nadpaloną, a w niej wyczytałam.

„Po cierpie­niach Narodu nastanie lepsza przyszłość”.

Chełmce stały się znakomitem obserwatorium dla Prusaków, położone na górze, dawały możność obserwowania całej okolicy, wokół, gdyby nie to dogodne obserwatorium, Niemcy by może wcale tej miejscowości byli nie zajęli. Naj­gorzej wyszedł Ks. proboszcz na tern, zabrali i jemu rzeczy, pościel i prowianty. 
Ludzie z Wydorów opowiadają, że pomiędzy trupami pod murem reformackim były dwie kobiety, które mieszkały nieda­leko szosy, czyli bruku, jedna w oczekiwaniu połogu, druga ją pilnująca — zapewne tak zwana babka — nagle wpadają do izby żołnierze i wołają kto tu strzelał? kobiety w krzyk, nie wiedza, o co chodzi, lamentują i plączą, nic to nie pomaga, wywleczono je pod mur i zastrzelono, żołnierze tylko powtarzali: „geschosen, geschosen” sąsiedztwo zdołało zbiedz Sprawdzić tego od naocznego świadka nie mogłem. —
Gospodarze na targu opowiadają, że Prusaki zabrali im 3 podwody razem z parobkami dla wywiezienia różnych rze­czy z Kalisza, ale ani podwody, ani parobki już nie wrócili, co się z nimi stało, nie wiadomo, chodzili do komendy, ale nic im powiedzieć nie chcieli P. Sikorski opowiada: widzę, że gromadnie mężczyzn z miasta wypędzają więc i mnie ten los może spotkać tu na przedmieściu, jak i w mieście, odkryłem pod łóżkiem dwie deski, ziemi wybrałem tyle, ażeby sobie łam urządzić kryjów­kę ziemię wywieziono, córka stała na straży, ażeby dać znać kiedy w sąsiednich domach rewizja odbywać się będzie, w kry­tycznej chwili wszedłem do kryjówki, żona deski założyła i łóżko stanęło na miejscu. Oficer z żołnierzami wpadł i do nas, pyta się starszej córki, gdzie sq dwaj urzędnicy kolejowi, któ­rych my szukamy, wy ich macie tu ukrytych, rozpoczęła się rewizja, która nic nie wykazała, więc krzyknął na żydówkę, która przy tern z odległości asystowała, coś po niemiecku, a żydówka odzywa się do córki, dla czego panienka nie chce się przyznać przecież panience nic za to nie zrobią. Widocz­nie z wywiezionej ziemi żydówka się czegoś domyślała i mu­siała oficerowi wskazać moje mieszkanie, oficer coś ostro wymyślał i szedł dalej poszukiwać, tym sposobem zostałem ocalony, po czem wynieśliśmy się z miasta.

Wszelkie wydarzenia przekonywują mnie, że los Kalisza był zgóry przesadzony, obłowienie się wojska w Kaliszu było zachętę do wojny, oficerowie i żołnierze rozbestwiali się do­piero mowami starszyzny, fakt który mnie spotkał w dzień przed rozdaniem opasek i glejtów jako milicji, także może służyć jako ilustracja Prosiłem oficera, który przed oknami T-wa Muzycznego ćwiczył starych rezerwistów, żeby mi pozwo­lił wyjść na miasto zobaczyć, co się dzieje u mnie w redakcji, odpowiedział, że on nic piśmiennego dać nie może, ale szko­da, żem wcześniej nie wyszedł bo przejeżdżał jenerał Komen­derujący, ten na wszystko pozwolić może, objeżdża miasto i może niedługo wracać będzie, to mogę o to poprosić. Wy­szedłem przed dom Wołoszyńskiego i czekam, niedługo usły­szałem nadjeżdżający automobil, oficer zawołał półgłosem: jedzie, na to wyciągnąłem chustkę z kieszeni podniosłem ją wysoko na znak że mam prośbę, zatrzymał auto i krzyknął na oficera: co to znaczy? na co pan pozwala? co to za jeden?1 „zrewidować go”! „oficer odpowiada zrewidowany ’ —choć mnie nie rewidował —co on chce? Więc z daleka wołam, ,,ekscelen­cjo mam prośbę i trzymam ją w ręku już od wczoraj napisana”, pyta: Pole? odpowiadam ,,tak”, „precz mi natychmiast’ wykrzyknął oficer.

Wywiad na komorze w Szczypiornie

Ekspedytor p. Łabęcki opowiada:  Dyrektor i urzędnicy rosjanie wyjechali, a pozostał się na stanowisku jeden tylko polak, inżynier technolog, p. Danielewicz, jako ekspert komory, p. D. miał zdać niemcom towary, które zalegały w składach na komorze, a stanowiły własność prywatną, albo ulegały zwrotowi zagranicę, gdyż towary te jako własność prywatna nie ulęgają konfiskacie wojennej. Do ekspedytora p. Ł, zjechał z Prus oberkontroler i żądał wydania mu specyfikacji towarów niemieckich, takiej specyfikacji p. Ł. nie mógł mu wydać, po­nieważ one zostają codziennie wysyłane do komory głównej. Na pytanie, kto panu dał takie polecenie? „Takie odebrałem rozkazy, a z reklamacjami można się zwracać do Berlina, odpo­wiada p. kontroler — Komu powierzono nadzór nad maga­zynami, pyta dalej kontroler Kiedy wskazałem inżyniera p. D. zażądał wydania mu magazynów i rozpoczął się wywóz towarów zagranicę, o ile mi się zdaje było tego z górą 20 pociągów.
Następnego dnia zobaczyłem inżyniera D. otoczonego 5-ma żołnierzami i indakatora, który pytał, gdzie dyrektor przechowuje swoje wina? Na to odebrał lakoniczną odpo­wiedź „nie wiem” „Co jest w tamtej szopie”? wskazał na stary magazyn, „to jest skład takich towarów, które się przechowuje tym kupcom, którzy nie zaraz płacą cło, odbiera się pasaże­rom przemycane, albo niemogącym opłocić cło, albo rekla­mują o wysokość cła, towar taki zostaje zapisany do księgi pod nr, który się także przyczepia i po niewykupieniu go po roku zostaje sprzedany przez licytację”. — Po otworzeniu skła­du znaleziono parę beczek nieoclonego wina i wiele różnych towarów, a pomiędzy tern parę rewolwerów i ładunków do nich.
P. Janaszewska właścicielka wielkiego sklepu żelaznego i narzędzi rolniczych, która opowiada. „Ochłonąwszy z paniki wzięłam na odwagę, i wróciłam ze wsi do Kalisza w nadziei, że, jako poddana pruska, uda mi się ochronić moje dwa do­my i sklep na ul, Warszawskiej. Było to w środę 12.VIII. Wi­dzę zdaleka dużą przestrzeń Kalisza, zajęta przez pożar, nie traciłam nadziei, że może zdołam uprosić komendanta i po­zwoli wystąpić straży albo wojsku do gaszenia pożaru. Szłam jak obłąkana ulicą Kanonicką, pomiędzy dopalającemi się do­mami na rynek. Patrol, widząc mnie idącą ku niemu, wysta­wił lufę ku mnie, choć nie widział przy mnie żadnej broni i zawołał , halt wohin” podeszłam śmiało i mówię: do komendanta . Gorączka mnie trawiła, bo przechodząc obok ul. War­szawskiej widziałam, że dom w którym się sklep mój mieści, zaczyna się palić, ale prędka pomoc może jeszcze towar ura tować, dla tego niecierpliwiła mnie zwłoka z żołnierzem, któ­ry mówi, komendant objeżdża miasta i pewno niedługo będzie wracał.
Dom mój stojący w starym rynku, jak i dwa sąsiednie’ jeszcze nie objęte pożarem, w cukierni Mayera wystawa wy’ bita pusta, toż samo u jubilera Stiltera i Landana wnętrza zrabowane.

Nakoniec doczekałam się powrotu komendanta, był to po Preuskierze drugi komendant, kapitan VII pułku II kompanii piechoty. Przystępując do niego powiedziałam, że, jestem prusko poddaną, mam tu dwa domy i najpiękniejszy w mieście sklep galanteryjno żelazny, byłam bogatą kobietą obecnie dom w którym się mój sklep mieści, zaczyna się palić, ale jeszcze może być uratowany, błagam pana każ wyprowadzić narzę­dzia ratownicze jest sikawka parowa i ręczna, wody wokół pod dostatkiem, każ ratować panie! „Nie, moja pani, odpowia­da, to być nie może” — mówi bardzo uprzejmie, „ale który to dom w rynku do pani należy”? Więc mu go wskazałam No to daję pani słowo honoru, że ten i sąsiednie nie będą spalo­ne. Przeprosił 1) mnie, że mnie dłużej słuchać nie może, gdyż obowiązek służby go woła, ukłonił się i razem ze swoim oto­czeniem odjechał Słowo honoru oficera niemieckiego było bez wartości, cała bowiem moja posesja poszła z ogniem.

1) Czyż potrzeba jeszcze więcej dowodów, że plan spalenia był z góry nakazany? i Warszawska ulica była w tym planie.

Rabowanie szpitala.

Kiedy wchodził do miasta 133 saski pułk, ze szpitala wy­pędzono wszystkich lekarzy, felczerów, całą służbę męzką, kazano im iść obok kolumn wojska przez całe miasto, aż do suszarni chmielu na szosie, ztamtąd dopiero kazano im wra­cać, ale ze szpitala pozabierali wszystkie instrumenta chirur­giczne, wszystkie przybory opatrunkowe, najlepsze nosze ma­terace, me pozostawiając nic szpitalowi.

Każdy nowy pułk, wchodzący do miasta, jest widocznie informowany, że mieszkańcy Kalisza z wszystkich okien do żołnierzy strzelają, ze strachem wchodzę do miasta i chwytają się takich ochronnych sposobów. Sądzę że gdyby, jaki wypad­kowy strzał padł, wszyscy ci szpitalnicy nie uszliby śmierci. Zycie pojedynczego cywilnego człowieka niema żadnego zna­czenia, szpital może pozostać bez wszelkich środków, nic to sasów nie obchodzi.

Wczoraj już na moją przepustkę nie puszczano do Bła­szek, podoficer mówił mi, że już drugą noc nie rozbierają się. tylko w całym rynsztunku oczekują alarmu, lada chwila będzie batalia.
Jakie absurda donoszą stąd do pism zagranicznych. Czy­tam w wycinku w Wielkopolaninie, który opisuje. Rosjanie, opuszczając Kalisz, wpierw go zrabowali, a następnie podpa­lili, nie szczędząc nawet pięknego parku, mówili: wszystko jedno, jeżeli my nie zabierzemy wam coś na pamiątkę, to was prusaki i tak doszczętnie obrabują. Drukowanie takich nie­sprawdzonych wiadomości w piśmie polskim nie powinno mieć miejsca, raczej zupełnie neutralnie zachowywać się należy.
Morgenpost pisze z dn. 30,VIII że w Kielcach ogłoszono rząd polski, proklamację podpisał Michał Sokolnicki, przedewszystkiem rozkazuje w ciągu 24 godzin zmienić wszystkie szyldy i znaki na jedynie polskie, nawołuje wszystkich zdol­nych do noszenia broni wstąpienia do legionów, do wyda­nia w ręce rządu polskiego szpiegów. Dalej czytam o klęsce Rosjan i Belgi jeżyków, Anglików i Francuzów 5 korpusów ro­syjskich, 3 dywizje konnicy zostały w trzydniowej bitwie roz­bite że nieprzyjaciela nie puścili na swoje terytorium, a ścigają go na jego ziemi Jeżeli to wszystko jest taką prawdą, jak artykuł o Kaliszu w Wielkopolaninie, to sprawa może się na wprost przeciwnie.
Co my, Polacy mamy robić, wobec tak poplątanych inte­resów politycznych? Jesteśmy bici z 3-ch stron, ale łgać nam niewolno, otwarcie wyznać musimy, że rosjanie ani nie rabo­wali, ani nie palili, wyjeżdżając z miasta, z wyjątkiem na dworcu kolejowym. Beż krzywdy dla miasta się nie obeszło wywieźli Oddział Banku Państwa i Kasy wszystkich dyrekcji, spalili 360,000 rb. i przez to ogołocili miasto zupełnie z pie­niędzy, ależ tego nie mogli zostawić Niemcom.
Dziś od samego rana duży ruch pod wszystkiemi mosta­mi, mówią głośno, że mosty są podminowane, poznosili długie deski, przez które się pewno piechota będzie przeprawiać, jak mosty będą zniesione. Czyni się niezwykły ruch we wszyst­kich kierunkach, aktywni idą naprzód, landwera w swoich z lamusów powyciąganych szkopkach, cofa się, coś czuć nieprzyjaciela od frontu. Na horyzoncie ukazał się Zeppelin, pły­nący w stronę Piwonic.
Podwody różnego rodzaju, samochody ciężarowe co­dziennie przyjeżdżają w stronę kolei że zbożem i mąką, widocznie całą okolicę tak oporządzają, w dalszym ciągu guber­nię opróżniają nawet z mebli.
Kto nie doznał męczarni znajdowania się pod presją sa­trapów wojennych, nie może mieć pojęcia, jakie bóle, jakie cierpienia sprawia wojna, wojna, która się wyłoniła z narodu szczycącego się najwyższą kulturą, na każdym kroku dziki na­ród, zaborczość, brutalność, niesprawiedliwość Żyć i patrzeć na te nieprawości to męczarnia.
Wczoraj przechodził oddział piechoty około 150 ludzi, każdy z nich miał jakiś kawał pościeli, sam wygląd jej wska­zywał, że należała do najbiedniejszej klasy ludzi, mówiono, że im potrzeba 1000 kołder i poduszek, że żołnierz za swoje trudy wojenne musi przynajmniej mieć na czem głowę oprzeć, a cywilni mogą się jedną poduszką kontentować, ale i tę ostatnią zabierali. Wszystkie opuszczone mieszkania splądrowali. pościel wywozili, a teraz jeszcze biedocie z pod gło­wy poduszki wyciągają, lament kobiet przenika do kości.
Pan Strabużyński parę tygodni przed wojną nabył w Ka­liszu sklep kolonialny od p. Przybylskiego po znanym kupcu G Tshinklu, jakkolwiek sklep był dobrze zaprowidowany, za­opatrzył go obficie w świeże towary. W dniu krytycznym, kie­dy w całym rynku sklepy zostały pozamykane, a ludność gro­madnie z miasta uciekała, jako pruski poddany spodziewał się opieki wojskowej nad sobą i swoim mieniem i pomimo strzałów sklepu nie zamykał.

Po pierwszem ostrzeliwaniu miasta, wyszedłem ażeby się przekonać, ile miasto ucierpiało od strzałów, i bardzo się zdziwiłem, widząc w całym rynku jeden sklep p. S, otwarty, ciekawością zdjęty, wszedłem i pytam, na czem p. S. opiera swoją śmiałość, odpowiada, że jest pruskim poddanym, spo­dziewa się opieki i dlatego jest bez obawy, byłem b. ciekawy tej opieki i udałem się na dalsze zwiady. Po drugim ostrze­liwaniu miasta po południu, kiedy znów znalazłem się na ryn­ku, zobaczyłem sklep rozbity, obrabowany, bez pruskiego poddanego i obsługi, a p. S. miał dostać żołnierza, który obowiązany był stać na straży jego dobra. Miałem zamiar dowie­dzieć się, jak się ta opieka komendanta wobec obywatela prus­kiego uformowała, ale p. S. znikł z Kalisza i dopiero odna­lazłem go w Warszawie w swoim handlu na ul. Marszałkow­skiej, gdzie wypadkiem zaszedłem, dlatego korzystając z tej okoliczności, prosiłem go o interview i oto treść wywiadu:

„Jak panu wiadomo, miałem sklep otwarły, nie spodzie­wając się po tej strzelaninie niebezpieczeństwa, nie zajmowa­łem się tern, co się nazewnątrz dzieje, bo byłem z moim personelem zajęty urządzaniem się w nowej siedzibie, nagle usły­szałem strzały, a w chwilę potem padł w całym rynku taki grad kul, że nie ulegało wątpliwości, iż Niemcy walą do mia­sta z karabinów maszynowych, wielkie szyby wystawowe sy­pały się w kawały, nie było się co namyślać wpadliśmy do piwnicy i czekali końca tej straszliwej kanonady, nie miałem odwagi wyjść i tak przesiedzieliśmy parę godzin, słysząc tylko bezustanny ruch to w sklepie i w rynku Już zabierałem się’ zobaczyć, co ten ruch znaczy, kiedy usłyszałem głos „jest tu kto?” wziąłem na odwagę i wyszedłem, był to oficer, który mnie pytał, kim jestem i czy ktokolwiek jeszcze się ze mną tu znajduje, odpowiedziałem, że tylko jedna osoba, kazał mi jq wyprowadzić, a że prócz służącej byli jeszcze moi pomocnicy, których nie wymieniłem, gdyż bałem się, żeby mi ich nie zabrali, tak samo, jak dnia poprzedniego pędzili całe gromady za miasto, więc już sam do tego meldunku nie wyszedłem. l postanowiłem raczej zostać razem pod gruzami pochowany, jak być rozstrzelany, jak ci którzy tam pod ratuszem leżą i powietrze zatruwają. Patrol z owym oficerem, nie mogąc się mnie doczekać, sądzili zapewne, że drapnąłem od ulicy Marjańskiej, odeszli. Po kilku minutach usłyszałem znów kro­ki i bieganie po sklepie był to rabunek towarów poczem nastała cisza zapewne odwieźli, albo odnieśli zdobycz. Przez okienko w piwnicy na podwórze widzieliśmy żołnierzy, którzy podwórko lustrowali, następnie ze składów towary wynosili, kiedy się oddalili, wyjrzałem z naszej kryjówki, a nie widząc nikogo, wyszliśmy na podwórze do jednego ze składów, ażeby uratować ile można towaru wpuszczając go do piwnicy, prze­znaczonej wyłącznie na wina, byłem pewny, że do piwnic wchodzić, zabraknie im odwagi, a towar zostanie uratowany, udało nam się też spuścić parę worków kawy i innego towa­ru, kiedy znów musieliśmy się schronić, bo nowy ruch na uli­cy nas spłoszył i rozpoczęło się na nowo wynoszenie towarów. Chłopcy, którzy od czasu do czasu, kiedy ruch ustał, wyglądali na rynek, donosili które budynki się palą byłem pewny, jeżeli nie będzie ratunku, to i mój spłonąć musi, czekałem na sposobność wymknięcia się, wtem słyszymy znów kroki na podwórzu, wyglądam przez okienko i widzę wchodzących do otwartego składu, z którego towary wynosili, dwóch żołnierzy, ale zaledwie wyszli wybucha ze składu słup ognia, teraz byłem zmuszony zdecydować, się albo zginać pod gruzami, albo oddać się w ręce oprawców, ale i to było już zapóźno, bo i ze sklepu słup ognia na ulicę wybuchnął, aby się wydostać na ulicę Marjańską przez bramę jest tylko jedno wyjście, któ­re nigdy nie było używane dlatego było zabarykadowane becz­kami i workami, trzask palących się przedmiotów i dym ze sklepu zmusił nas do zamknięcia drzwi do piwnicy, jedno zakratowane okienko do piwnicy było bez szyby, i przez nie się dym dostaje do nas jesteśmy w zatrzasku, jest to za­pewne skutek mego oporu i nie wyjścia z piwnicy na rozkaz oficera.

W śmiertelnym strachu zabieramy się odwalać worki, co me było zbyt trudne, a następnie odbijanie bez żadnych narzędzi żelaznych drzwi, była praca nad siły, a jed­nak dokonaliśmy tego, czując gorąco ognia na grzbiecie, po­kaleczyłem sobie ręce, zwichnąłem prawą, cle wydostaliśmy się do bramy, którą odsunęliśmy z rygla i wyszli na ulicę. Nie było nikogo, moi pomocnicy ulotnili się prócz praktykan­ta, Który został przy mnie. Postanowiłem razem z nim udać się chociażby piechotą, jeżeli nie inaczej do Pleszewa. Nie­długo cieszyłem się swobodą, bo zostaliśmy przez patrol aresztowani i do komendanta odstawieni, po wytłumaczeniu się, że jestem pruskim poddanym zamieszkałym i meldowa­nym w Pleszewie odesłano nas do Poznania dla sprawdzenia”.

Jeszcze jeden dowód, rozchodzący się głośno po mieście, że Kalisz był planowo, zgóry przeznaczony na spalenie. Bo oto na dzień przed pierwszemi strzałami, w poniedziałek 3 VIII siedział na ławce urzędnik z monopolu, w tem podchodzi dwóch niemców, a siadając obok niego mówią:             

„Schade um diese schóne Stadt” szkoda tego pięknego miasta, następnie już tylko szeptem do siebie mówili.

Osoba trzecia opowiadała mi, że pani Zdrojewska, kiedy wszyscy jej lokatorzy uciekali, nie mogła tego uczynić, bo matka obłożnie chora, nie mogła jej przecież opuścić, pobie­gła zatem do komendanta, do którego znalazła łatwy przystęp i błagała o radę, co ma począć, bo wszyscy jej lokatorzy, mieszkania opuścili, pouciekali z miasta, ona tego uczynić nie może, bo ma obłożnie chorą matkę, dom jej jeszcze się nie pali, ale mówią ludzie, że cale miasto będzie spalone. Ko­mendant pyta, na której ulicy mieszka, odpowiedział że na Babiny. Rozłożył plan Kalisza, a po chwili powiedział „idź pani do domu tam ognia nie będzie”. Tak też było. Czyż więcej jeszcze trzeba dowodów, że Kalisz był planowo na zagładę skazany?.

Nadszedł pierwszy transport jeńców rosyjskich obdartych wynędzniałych, pookrywanych rozmaitą odzieżą cywilną i woj­skową, (derkami, kołdrami) widocznie także rabowanych pę­dzono ich do koszar po kadeckich: pomiędzy niemi poznano kilku z Kalisza i okolicy. Rzucano im chleb bułki i papierosy, zobaczywszy to oficerowie, zabronili ostro żołnierzom nie po­zwalać na to, od tej chwili rozpoczęła się naganka na publicz­ność, na tych biedaków, którzy sami głodni z litości rzucili chleb dla widocznej nędzy. Codziennie pędzili ich przez mia­sto do Szczypiorna gdzie musieli dla siebie budować baraki na zimę, Przy tej ekspedycji niejednemu z przechodniów do­stało się kolbą, kto nie zboczył z drogi, albo ośmielił się rzu­cić papierosa. Przed konwojem szło o 50 kroków dwóch żołnierzy, z ulic usuwali przechodniów krzyczeli „zuruk”. Z da­leka każdy starał się dostać w boczną ulicę, albo do jakiego domu. Po zbudowaniu baraków, przeniesiono tam jeńców i spacery ustały.
Zestawiwszy wszystkie tu opisane niegodziwości pruskie widziane i doświadczone przezemnie samego, jak i zebrane od osób wiarogodnych, nie ulega żadnej wątpliwości, że plan zniszczenia miasta Kalisza był z góry nakreślony i kierowany z Berlina, Wszak cesarz Wilhelm kazał przez usta owego oficera darować życie ludziom, bo ulitował się nad niemi, że­by się nie spalili z warunkiem, żeby nie wracali do zagrożo­nych murów lepiej będzie, jak z głodu zginą.
Jeżeli kiedyś przyjdzie do stwierdzenia faktów, znajdzie się w Kaliszu wielu świadków, którzy pod przysięgą stwierdzą morderstwa, rabunki, tyranie i wszelkiego rodzaju niegodzi­wości pruskiej.
Kto otrze łzy tysiącom rodzin, którzy utracili nietylko całe mienie, ale swoich najdroższych, swoich karmicieli, gdzie się podziewają ci wszyscy, którzy Kalisz tak gorączkowo bu­dowali; upiększali?
Ten wspaniały, mrówczą pracą wzniesiony kopiec, pruskie kopyta teraz rozniosły. Bolesny kurcz serce skręca, patrząc na to zniszczenie, już nie łzy cisną się do ócz, ale jakieś zdrętwienie ogarnia moje całe jestestwo, spoglądając w przy­szłość. Kiedy tu powrócę? kto tu panować będzie? kto odnaj­dzie swoich przy życiu, kto da odszkodowanie materialne tym, którym wszystko zrabowano, spalono? tym, którzy już dziś szu­kają w swoich ruinach czegoś, coby się na chleb zamienić dało.
Każdy uważał za najcenniejszą rzecz życie i to unosił, nie oglądając się na nic, każdy też opuszczając dom przed paleniem, sądził, że wróci do niego, a wróciwszy, stanął bez­radny nad ruiną, a tylko w pamięci stanął obraz utraconego szczęścia przebytych radości rodzinnych.

Wielu myślało tak, znów uspokoi się strzelanina, wróci­my do siebie, a gnani coraz dalej przez prusaków oparli się nietylko o Warszawę, ale w Rosji szukali wybawienia, Syberję zaludnili, i już niejeden tam swoje kości złożył, i ja straciłem syna, zięcia i córkę z przyczyny tej okrótnej wojny.

Mój wyjazd.

Po 14 miesiącach mego pobytu na ruinach Kalisza nie wolno mi jeszcze było opuszczać miasta, choć już przed dwo­ma miesiącami córka moja, Dobrowolska Adamowa, przyje­chała po mnie z Warszawy, żeby mnie uwolnić z niewoli, ale wyglądało by to na ucieczkę od niedokończonej roboty spo­łecznej, zasiliła tylko moją zupełnie wyczerpaną kasę, i pozo- stawiła mnie jeszcze, abym uregulował sprawy z różnymi To­warzystwami, z którymi podczas całej inwazji pruskiej jeszcze silnie byłem związany. Wreszcie w listopadzie 1915 roku opuściłem Kalisz, zamieszkawszy u córki mojej, Dobrowolskiej, w Warszawie.

Autor pamiętnika swoje straszne 14 miesięczne przeży­cia Kaliskie kończy następującą apostrofą.

..O Ty, zbrodniarzu, który obmyśliłeś świat podbić, bodaj byś żył, a ciężar jego by cię przygniatał z wszystkiemi sprawionemi przez ciebie nieprawościami. Bądź przeklęty na wieki…

KONIEC

Bibliografia

Zdjęcia archiwalne ze strony internetowej POLONA, WWW.KALISZ.INFO, FAKTYKALISKIE, WIKIPEDIA

Tekst z fotokopii POLONA, BIBLIOTEKA NARODOWA „Kalisz – Jego dzieje i zniszczenie przez Prusaków” Warszawa 1914 rok

„Kalisz wśród bomb, granatów i ognia w dniach sierpniowych 1914 roku” Bronisława Szczepankiewicza ze zbiorów Biblioteki Narodowej

 

 

Share Button

Dodaj komentarz