WSPOMNIENIA ANTONINY MATCZAK
Za zgodą córki, Marii Bukowskiej przedstawiam wspomnienia ręką Pani Antoniny pisane. Antonina Matczak, córka Andrzeja Ignaszaka, człowieka, który dzięki współpracy z Ks. Blizińskim dużo dla wsi Koźlątków dobrego uczynił. Wspomnienia te, to ogrom czasu i emocji dobrych oraz tych złych. Jest to też skarbnica wiedzy o czasach dla nas dawnych, o których pamiętać należy, bo to nasze dziedzictwo.
1.Moi rodzice.
Chłopi z dziada pradziada Andrzej Ignaszak jego żona Franciszka z Zajączkowskich, to moi rodzice. Data urodzenia mojego ojca: 28 XI 1864 rok. Data urodzenia mamy 17 II 1869 rok. Ojciec pochodził ze Zborowa majątku panów Garczyńskich, do których należał także folwark w Koźlątkowie – Jelme. Rodzice pobrali się w 1892 roku ze swatani przez wspólnych znajomych służących u dziedzica w Zborowie. Ojciec mój osierocony w dzieciństwie przez matkę, od najmłodszych lat poniewierał się na służbach u bogatszych gospodarzy, jako pastuszek do bydła. Samotne dzieciństwo dzieliła z nim starsza o 3 lata siostra, Marysia, będąca również na służbie, bo w domu rodzinnym nie było dla nich miejsca. Macocha miała dość pracy ze swoimi dziećmi, a miała ich czworo-trzech synów i córkę, imienia najstarszego nie pamiętam i nie wiadomo, co się z nim stało. Władek, Józef i Wikcia to moi stryjkowie. Ich życie to osobny rozdział. Otóż mały Jędruś mógł się tylko wyżalić swojej siostrze, która przychodziła do niego w wolnych chwilach w niedziele, prała jego nędzne koszuliny, łatała porwane porcięta i popłakiwała nad nim. Biedne to było dziecko, niedożywione, w dzień uwiązane przy krowich ogonach bez względu na pogodę, w nocy śpiące w oborze na wyrku okryte szmatami. Kiedy nastawały księżycowe noce i do obory wpadały promienie księżyca, chłopiec będąc lunatykiem nie budząc się wstawał i wędrował po obejściu, gubiąc okrywające go szmaty. Po przebudzeniu drżał z zimna aż do rana. Jakoś jednak przebiedował to swoje dzieciństwo, podrósł, chociaż nie bardzo (jego przyrodni bracia wyrośli na schwał) i awansował na parobka do koni. Nie wiem jak długo służył w Polsce i kiedy wyjechał z robotnikami do Niemiec „na Saksy”, ale te lata spędzone w Niemczech to była jego Akademia Rolnicza. Poprzednio sam nauczył się czytać i pisać (pisał w wolnych chwilach na pace od obroku dla koni). Pracował u „bauerów” pilnie obserwując sposób uprawy ziemi ich porządek i organizację pracy. Tęsknił jednak do swoich, na obczyźnie czuł się bardzo osamotniony. Kiedy zachorował, myślał z rozpaczą, że umrze na obczyźnie, ale silna natura zwyciężyła, wyzdrowiał. Mając trochę zarobionych pieniędzy, nowe ubrania, buty i zegarek z dewizką wrócił do Polski. Miał już 28 lat, trzeba było pomyśleć o założeniu rodziny.
Chętnie skorzystał z propozycji swatów opisujących urodę i pracowitość panny, oraz jej posag (5 morgów) i przyszedł do Koźlątkowa. Jednak jego wybranka poszła akurat do Kalisza, do swojego brata, Józefa Zajączkowskiego. Gdy przyszedł drugi raz, oczekiwano go. Młodzi podobali się sobie. Omówiono sprawy zapisu gospodarstwa u rejenta i na trzecią niedzielę, młodzi poszli do księdza do Liskowa zanieść na zapowiedzi. Niedługo potem odbyło się wesele w malutkiej glinianej jednoizbowej chatce. (Stała ona przy skrzyżowaniu drogi do Zakrzyna, gdzie dzisiaj jest ogródek Szurmińskiego). Do ślubu jechano z paradą, bo rządca folwarku, gdzie mama była robotnicą, przysłał wóz z parą koni. Mama ubrana w stanik tj. spódnicę przyszytą do stanika i biały kabotek tj. bluzkę, wszystko uszyte przez mamę igłą własnoręcznie, z wiankiem na głowie, bez welonu. Ojciec w swoim nowym ubraniu z kamizelką i z zegarkiem na dewizce. Przyjęcie było skromne: kapusta z mięsem okraszona sadłem, „kwas” tzn. barszczyk z kluskami żytnimi, kasza jaglana i jęczmienna okraszona skwarkami, trochę wódki i nie codziennie jedzony chleb.
Tak rozpoczęli wspólne życie w 1892 roku moi rodzice: Franciszka i Andrzej.
Moja Mama
Urodziła się 17 II 1869 roku z ojca Walentego Zajączkowskiego i Balbiny z Andrzejewskich. Miała dwóch braci starszy wyjechał do Rygi i słuch o nim zaginął, drugi Józef zamieszkał z rodziną w Kaliszu na ulicy Dobrzeckiej. Pracował w fabryce i dobrze mu się powodziło. Miał tylko jedną córkę Antoninę, która później została moją chrzestną matką. Dwie siostry starsze od mamy: Józefa wyszła za mąż za Klupę i mieszkała w Trzebiniach i młodsza Jagusia wyszła za Janiaka wyrobnika i jeździła z nim na roboty do Niemiec. Dwie jej córki wychowywały się u ciotek, Stasia u Józi w Trzebiniach, a młodsza Marysia u mojej mamy Frani w Koźlątkowie, syn Józef jeździł z rodzicami na roboty.
Mama miała jeszcze jedną siostrę, która umarła na ospę. Wiem z opowiadań mamy jak się męczyła przed śmiercią. Chorą zostawiano w chacie, (bo babcia musiała iść na „pańskie”) wiążąc jej ręce żeby nie rozdrapywała strupów na twarzy. Dziecko krzyczało z bólu i pragnienia i kiedy moja mama rozwiązywała jej ręce, rozdrapywała twarz zalewając się krwią. Panowała wtedy na wsiach epidemia ospy i cholery. Wymierały całe rodziny. W Liskowie jest jeszcze pozostałość cmentarza cholerycznego. Obecnie obok niego mieszczą się biura SKR. Ciotka moja Józia po ospie miała tylko znaki na twarzy tzw. „dzioby”, ale przeżyła. Tragiczny był los małych dzieci wiejskich w tamtych czasach. Matki musiały chodzić do roboty na pańskie pozostawiając maleństwo zamknięte w izbie. Spłakane, głodne, zgryzione przez muchy, leżąc w brudzie, czekało na przyjście matki w porze obiadowej. Matka wpadając na chwilę karmiła dziecko i znów aż do wieczora zostawiała je same. Lepiej było tym młodszym, które miało starsze rodzeństwo. Kiedy dzieci podrastały szły również do pracy na pańskie. Moja mama od sześciu lat pasła gęsi u rządcy na folwarku. Miała szczęście, że córka rządcy zainteresowała się ładnym, kędzierzawym dziewczątkiem i podarowała jej elementarz i pokazała litery. Zdolna dziewczynka w mig nauczyła się czytać, ale nauki pisania nie posiadła, bo do tego potrzebny był zeszyt i ołówek albo, chociaż tabliczka z rysikiem a to było nie osiągalne dla chłopskiego dziecka. Po pasieniu gęsi przyszły prace polowe i obrządek świń, a to wymagało stałego pobytu na folwarku. Dziewczęta zatrudnione mieszkały razem w zapluskwionej izbie, a dożywiały się kradzionymi kartoflami parowanymi dla świń, bo wyżywienie pańskie było nędzne. Rano i wieczorem gotowano polewkę albo żur, na obiad kapusta kraszona sadłem albo olejem, gotowano też kasze jaglane lub jęczmienne, kluski z żytniej mąki, zupy z dzikich jabłek i gruszek ulęgałek, z suszonych grzybów zimą, a latem z lebiody, szczawiu, albo pokrzywy. Chleb pieczono na święta i ciężkie roboty polowe, a mięso to był rarytas rzadko spożywany.
Po sześciodniowej harówce były chwile wytchnienia, bo w niedziele szło się do kościoła, wieczorem na potańcówkę, gdzie przygrywali domorośli muzykanci, skrzypek, klarnecista i bębnista. Wielką frajdą były odpusty, bo tam można się było napatrzeć na tanie świecidełka i czasem kupić coś dla siebie. Taka była młodość mojej mamy, aż do jej wyjścia za mąż w wieku 23 lat.
1. Wspólne życie.
Na drugi dzień po weselu rozpoczęła się codzienna zwykła praca. Zapisane przez babcie, (bo dziadek zmarł wcześniej na jakąś wewnętrzną dolegliwość) 5 mórg ziemi to był przeważnie ugór. Po uwłaszczeniu w roku 1863, dziedzic wydzielał chłopom te ziemie, której sam nie uprawiał. Zaprzęgnięto wiec do pługa dwie krowy i ojciec prowadził pług a mama bydlęta. Ciężka to była orka. Krowy, co chwila przystawały, albo wychodziły z bruzdy. Trzeba było dobrze się uszarpać zanim uprawiono kawałek ziemi, a potem ją obsiano. Zanim jednak zebrano plony, ojciec musiał zarobić na utrzymanie domu. Poszedł, więc do pobliskiego lasu karczować pnie i układać je w „sagi”. Chodził codziennie do odległego o przeszło 3 km Murowańca, a mama nosiła mu tam obiady, kasze, jakieś zacierki na mleku i co tam mogła przyrządzić. Z powrotem brała pęk drzewa na plecy, z którego część odkładała, gdy już za bardzo ciążył dla ojca, który również wieczorem dźwigał swoje brzemię. Tak gromadzili opał na zimę. W tym twardym życiu nie było miejsca na czułości i pieszczoty, było zbratanie się we wspólnym trudzie. Ojciec nigdy na mamę nie podnosił głosu, nie mówiąc już o rękoczynie, którego często na wsi używano. Nie było kłótni, ani przekleństw była harmonijna współpraca. Latem wstawano razem ze wschodem słońca, zima, kiedy do świtu było jeszcze daleko, kładziono się spać późnym wieczorem. Wszystkie prace polowe, sianie, sadzenie kartofli, koszenie i kopanie kartofli trzeba było wykonywać ręcznie, tak samo pielenie chwastów, których całe płachty przynosiła mama dla świń. Uciążliwa praca była przy uprawie lnu. Żmudna pielonka, ręczne wyrywanie, omłacanie ziarna za pomocą tzw. kijanek, moczenie w stawie, suszenie na ugorze, międlenie, na „łamkach” i „cierlicach”, i znów suszenie włókna i czesanie go na stalowych szczotkach. Tak przygotowany trzeba było uprząść na kołowrotku i z nici tkać płótna na dużych krosnach. To była praca na zimę i przedwiośnie. Ale oprócz pracy przybyły na świat dzieci. W rok po ślubie 15 X1893roku urodził się pierworodny Adam, potem 6 II 1896 Józia i 11 VII 1898 Ignaś. Ta trójka przyszła na świat w starej malutkiej chatce. Nas dwoje- Janek ur. 17 XII 1904 i ja 1 VI 1908 na nowym miejscu, też w glinianej, ale większej chacie, bowiem ojciec dokupił kilka mórg ziemi wraz z zabudowaniami od notorycznego pijaka Marciniaka, potrzebującego pieniędzy na wódkę
Wytężona, rozumna praca, umiejętna uprawa ziemi, której ojciec nauczył się w Niemczech oraz wielka oszczędność pozwoliła na ten wydatek. Do dalszego postępu przyczynił się proboszcz parafii Lisków Ks. Bliziński. Przybył on do Liskowa w 1900 roku. Młody, kochający wieś i chłopów ksiądz- społecznik w krótkim czasie dokonał przy współpracy mieszkańców okolicznych wsi, (bo sami mieszkańcy Liskowa dawali od siebie najmniej) ogromnych zmian. W stosunkowo krótkim czasie 20 lat pobudowano w Liskowie na miejscu starego drewnianego, nowy murowany kościół, Dom Ludowy mieszczący Kasę Stefczyka, sklep spółdzielczy, warsztat tkacki i zabawkarski oraz salę do zebrań. Następnie pobudowano mleczarnie, dwu piętrową Szkołę Rolniczą, piętrowy budynek, w którym początkowo było Gimnazjum im. Piotra Skargi, (do którego uczęszczałam wraz z bratem Jankiem), sierociniec dla sierot i półsierot wojennych. Był również młyn parowy spółdzielczy (w Koźminku), piekarnia, pralnia i łaźnia. Ale to wszystko powstało w latach późniejszych przy pomocy składek Polonii Amerykańskiej, po które Ks. Bliziński sam jeździł do Ameryki. O tym szczególnym księdzu należałoby napisać całą powieść opartą na faktach, bo dotychczas niewiele wydrukowano o jego działalności, a można by o tym napisać całe tomy.
Wracam jednak do naszych rodzinnych spraw. Pomimo ciężkiej pracy, moi rodzice wyróżniali się spośród współmieszkańców wsi innymi zainteresowaniami. Ojciec prenumerował wyklęte w owym czasie „Zaranie”, „Zorzę”, ,,Gazetę Świąteczną” i czytał w wolnych chwilach książki, jakie mógł zdobyć. Mama bardzo lubiła poezje Konopnickiej i również dużo czytała.
2. Nowe horyzonty
Owe nowe horyzonty pojawiły się wraz z przybyciem do Liskowa nowego proboszcza, Ks. Wacława Blizińskiego. Nowy światły ksiądz szybko pozyskał poparcie wartościowych jednostek chłopskich w okolicznych wsiach. Nazwiska tych ludzi zostały wyryte na wielkim głazie, pomniku, postawionym obok kościoła po pierwszej wojnie światowej. Wśród nich jest także imię i nazwisko mojego ojca. Ks. Bliziński bardzo go cenił i pomagał w lepszym zagospodarowaniu.
Pożyczka z Kasy Stefczyka uzyskana dzięki poparciu księdza, umożliwiła budowę nowego (z pustaków) domu. Były w nim dwa pokoje, kuchnia i podpiwniczona komora. Jako jednoroczne niemowlę zostałam przeniesiona z glinianej chaty do stosunkowo dużego jak na tamte czasy, nowego domu.
W tym roku wybuchł pożar spaliło się dużo drewnianych domów, nasz ocalał. Mieliśmy już wtedy dwa konie młode, piękne, ale bardzo płochliwe. Były one przyczyną wypadków o mało niekończących się tragedią. Raz poniosły, kiedy rodzice wracali z Kalisza, rozerwały wóz i wlokły mamę po szosie póki ich nie zatrzymano. Skończyło się to tylko bolesnymi stłuczeniami. Drugi raz Adam mój brat wracając z pola na kultywatorze, cudem uniknął śmierci, kiedy spłoszone zerwały postronki, a kultywator zatrzymał się w wąskiej furtce. Trzeba było je sprzedać z bólem serca ojca, który kochał piękne zwierzęta, i kupić spokojniejsze.
W Liskowie w każdą niedzielę po sumie (nabożeństwie kościelnym) wygłaszał w sali Domu Ludowego, pogadanki rolnicze prof. Antoni Piątkowski właściciel majątku w Dębsku. Doświadczony rolnik i fachowiec teoretyk, autor kilku popularnych broszur z dziedziny roślin, a zwłaszcza uprawy na ziemiach lekkich, potrafił zainteresować swoich słuchaczy zwłaszcza mojego ojca, który zdobytą wiedzę wcielał w życie na swoim gospodarstwie. Pierwszy i jedyny we wsi, a może i w okolicy, założył duży sad owocowy z jabłoni, grusz, śliwek i wiśni. Kilka pszczelich uli stanęło w ogródku warzywno- kwiatowym obok domu. Mieliśmy pod dostatkiem owoców i miodu jak również smacznego chleba wypiekanego przez mamę w domu. Na święta zabijano świniaka, a często była też gęś pieczona z jabłkami, bo duże ich stado hodowała mama, a pasienie ich było moim obowiązkiem w dzieciństwie. W tym czasie poprawy bytu, straciliśmy ukochaną przez moje starsze rodzeństwo babusię. Ja byłam jeszcze malutką i nie pamiętam jej. Złamała ona nogę wsiadając na wóz z kartoflami i nie mając należytej opieki szpitalnej (wtedy było to nie możliwe) zmarła. Pamiętam tą naszą Babusię z opowiadań mamy. Wyniańczyła ona całą czwórkę: Adama, Józię, Ignasia i Janka. Najwięcej kłopotu, kiedy podrósł, sprawiał Adam. Sprytny i pełen inicjatywy, zawsze coś majsterkował, handlował z rówieśnikami zamieniając albo kupując rożne drobiazgi za wyłudzone albo przywłaszczone od babci bez jej wiedzy groszaki. Czasem dowiadywał się o tym ojciec, ale nie od Babusi, i sprawiał synkowi dobre lanie. Obrywało się wtedy przypadkowo, broniącym go mamie i babci. Wszystkie dzieci pomagały rzetelnie w pracy, chłopcy ojcu, Józia mamie. Ja, jako najmłodsza, pieszczona przez wszystkich, korzystałam z taryfy ulgowej, bo pasłam początkowo gęsi, a potem z Jankiem, krowy. Razem z nami wychowywała się nasza cioteczna siostra Marysia, córka maminej siostry Jagusi.
Moja mama wzięła roczne niemowlę od matki, zaniedbującej maleństwo i tak już została, jako własne dziecko, do czasu jej wyjścia za mąż.
Do roku 1914 tj. wybuchu pierwszej wojny światowej nasza wieś była pod zaborem rosyjskim, jak cała Ziemia Kaliska. Nie było szkół polskich, tylko w niektórych większych (koło nas w Morawinie) rosyjskie. Ojciec żeby przechytrzyć wrogą administrację postarał się o zezwolenie na otwarcie ochronki dla mniejszych dzieci. W tej ochronce siostry Olejniczakówny uczyły czytania i pisania po polsku wszystkich chętnych. Naturalnie, że było dużo chętnych do tej nauki, jak również do śpiewania zakazanych pieśni patriotycznych. W naszym domu zbierała się młodzież i nie tylko śpiewano, ale czytano zakazane polskie książki i gazety. Jako mała dziewczynka nauczyłam się „Warszawianki”, „Marszu Żóławów”, „Mazura Kajdaniarskiego” i wiele innych. Widziałam też wyjmowane ze skrytek pożółkłe gazetki „Przysposobienie wojskowe” oraz „Sokoła”. Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa moje rodzeństwo było starsze ode mnie , Adam miał już wtedy 21 lat, Józia 18, Ignaś 16, Janek 10, a ja tylko 6 lat.
3. Zawierucha wojenna
Ukazała się ona w naszej wsi w postaci ogromnej łuny pożaru na niebie z kierunku południowo- zachodniego, gdzie znajdował się Kalisz. Łuna ta długi czas rozlewała się, widoczna zwłaszcza nocą i budziła grozę. Z płonącego miasta dużo rodzin z tobołkami schroniło się w dużej pofolwarcznej stodole. Do nas przyszła rodzina wujka Zajączkowskiego, on, jego żona, córka Antonina i wnuk Oleś, oraz siostra ojca, jego kochana Marysia już teraz Matczakowa, z córką Rózią i wnuczkami: Jadzią i Marychną, (która wkrótce umarła). Początkowo mieszkali u nas, potem w wynajętych izbach we wsi. Trochę sobie dorabiali pracując u gospodarzy, ale najwięcej korzystali z pomocy moich rodziców.
Naszą położona na uboczu wieś chwilowo nawiedziły wojska rosyjskie niewiele ostrzeliwując się atakującym Austryjakom i szybko wycofując się. Odziały Austryjackie dały się we znaki, żądali owsa dla koni, mięsa i chleba dla siebie. W razie sprzeciwu, grozili śmiercią. Ojciec będąc sołtysem, odpowiadał za te dostawy, musiał, więc uciekać i kryć się, żeby nie zabierać sąsiadom ich niewielkich zapasów. Na szczęście Austryjaków pogonili z kolei Niemcy. Którzy już do końca wojny pozostali naszymi panami życia i śmierci. W czasie tych krótkotrwałych przemarszów wojsk, ukrywaliśmy się w ziemiance, na krótko wychodząc w spokojnych chwilach. Dla chłopców była to wielka frajda. Zbierali porzucone naboje i inne części rynsztunku żołnierskiego. Z tego powodu doszło do wypadku, kiedy Janek Andrzejewski wrzucił naboje do ognia w kuchni, wybuch rozerwał piec a jemu urwało palce u ręki. Na szczęście skończyło się tylko na tym.
Przez cały czas wojny, Niemcy panowali narzucając swoje prawa. Młyny i wiatraki mełły zboża dla Polaków tylko na wydzielone kartki rozprowadzane przez sołtysów. Niektórzy młynarze nie stosowali się do obowiązujących przepisów, ale było to wielkim ryzykiem. Bo w razie kontroli karani byli więzieniem i dużą karą pieniężna. Nocą, więc ładowano zboże na wóz i jechano do znajomego właściciela wiatraka. Brat Adam, podczas takiej wycieczki, dźwigając szybko (z powodu fałszywego alarmu) worki, oberwał się i długi czas chorował, plując krwią. Za posiadanie żaren były także wysokie kary. Ale trzeba było ryzykować, bo kartkowy przydział był bardzo mały. Nie wolno było również zabijać świń dla siebie. Wieś żyła w ciągłej obawie przed przyjazdem pruskich żandarmów w „pikielhaubach”. Zawsze wartownik obserwował drogę prowadząca do lasu. Kiedy ujrzał wyłaniających się Niemców, alarmował wieś. Wypędzano wtedy w głębokie rowy na łące duże świniaki, krowy prowadzono na miedzę między wysokie zboża. A wszystko w ogromnym pośpiechu. Kto nie zdążył uprowadzić dobytku, musiał oddać go na kontyngent.
W czasie zmagań wojennych na różnych frontach nasza wieś leżąca daleko w zapadłym kącie żyła własnym życiem. Moje starsze rodzeństwo tuż przed wybuchem wojny zdążyło skończyć Szkoły Rolnicze, Adam w Sokołówku, Józia w Krasieninie w Lubelskim, Ignaś w Liskowie. Władze carskie pozwalały na otwieranie takich szkół, a nasza patriotyczna inteligencja wykorzystała to, ażeby uczyć przybyłą chłopską młodzież historii, polskiego i miłości ojczyzny. W Krasieninie znana działaczka Irena Kosmowska wpajała te uczucia dziewczętom poza praktycznymi umiejętnościami gospodarczymi. Po powrocie do domu młodzi dzielili się z rówieśnikami swoimi wiadomościami, pieśniami i piosenkami patriotycznymi zorganizowali kilkuosobowy zespół amatorski. Przyszła pora i na miłość. Józia nie była obojętna na poważne oświadczyny Józefa Mazurka też absolwenta Szkoły Rolniczej i w 1915 roku, wyszła za mąż. Adam sympatyzował z Władzią Wojciechowską, a Ignaś z Praksią Guziołkówną. W 1916 roku Józia urodziła córkę Irenkę, pieszczoną przez nas wszystkich a szczególnie przez swego ojca. Niedługo jednak, bo w kilka miesięcy po jej urodzeniu zmarł niespodziewanie na zakażenie krwi z zadrapanej ranki. Tą śmierć przeżyliśmy wszyscy bardzo boleśnie, bo był on przez nas bardzo kochany.
4. Budzenie umysłów i serc
W roku 1917 przybył do nowo otwartej szkoły Stanisław Strojwąs. Przybycie do naszej wsi, człowieka z wyższym wykształceniem, gorącym sercem dla ludzi było opatrznościowe. Kursy wieczorowe tzw. „wieczorówki”, gromadziły starszą młodzież w szkole. Nie wszyscy umieli czytać i pisać i ci zaczynali od początku, inni uczyli się poprawnego pisania, bo czytanie mieli opanowane. Nie wiem, za jakie fundusze nasz „Pan” (tak go nazywaliśmy) sprowadził książki ale zapełnił nimi pusto stojącą szafę. A były to dzieła Kraszewskiego prawie w komplecie i Sienkiewicza, poezje Konopnickiej i książki popularne oraz opowiadania dla dzieci. Korzystaliśmy z nich bezpłatnie. To było cudowne wyrwać się z codzienności zwykłych dni i przenieść się w inny świat, poznać dzieje innych ludzi, dawne obyczaje i zdarzenia. Książki urzekły nas. Wolne chwile, a nieraz noce były im poświęcone. Ja mając 9 lat czytałam, co tylko mogłam dostać, najwięcej przy pasieniu gęsi. Gdy dostałam cienką książeczkę, szybko ją przeczytałam a potem kilka razy czytałam od nowa. Kraszewski przeniósł mnie w dawne wieki nauczył historii. Nad „Hanią” Sienkiewicza płakałam rzewnymi łzami, a wiersze Konopnickiej chodziły ze mną w myśli. Umiałam ich kilka na pamięć. Czytanie to nie była jak teraz dla niektórych lektura obowiązkowa, to było oczarowanie słowem pisanym, pobudzenie wyobraźni, przeniesienie się w inny świat. Umiejętny wybór wartościowych utworów budzących patriotyzm i ciekawość świata wyrwał nas z maleńkiej wioski w szeroki świat. Oprócz książek były przedstawienia takie jak: ”Kościuszko pod Racławicami”, „Błażek opętany” i inne. Odbywały się zwykle latem przed żniwami, kiedy stodoły były puste, bez zboża, bo to były sale teatralne. Cała wieś przychodziła na te przedstawienia. Mnie stawiano zwykle na krzesełku, bo byłam mała, kiedy z przejęciem deklamowałam wiersze, i nie wszyscy by mnie widzieli.
Nasz Pan pochodził z Poniatowa koło Goszczanowa. Pewnej niedzieli wybrali się nasi artyści, furmankami ze swoim przedstawieniem do tegoż Poniatowa. Syci sławi wracali przez wieś Lisków ze śpiewem (naturalnie pieśni patriotycznych), gdzie zostali zaatakowani kijami przez Liskowską młodzież. Nasi chłopcy zeskoczyli z wozów, wyrwali z płotów kilka sztachet i dali im nauczkę. Przejechali Lisków z tryumfalnym śpiewem.
W tym czasie, dzięki systematycznej, ciężkiej pracy, ojciec mój stał się najbogatszym gospodarzem na wsi. Miał dwa konie, cztery krowy, duży sad, ale do pracy wstawali rodzice i starsi bracia o świcie, a kończyli zajęcia o zmroku. Zimą po całych dniach, młócili chłopcy zboże cepami, a było go dużo, bo dobrze uprawiona ziemia, dawała piękne plony. Wieczory za to były urozmaicone. Zbierano się na wspólne darcie pierza „pierzoki” albo z kołowrotkami na przędzenie lnu. Było dużo śpiewów, opowiadań i różnych psikusów wyprawianych przez chłopaków.
Zbliżał się rok 1918, siostra moja Józia młodziutka wdowa miała po mężu duże dwudziesto hektarowe gospodarstwo. Sama nie dawała sobie rady z pracą. Pomagali jej dorywczo bracia, ale trzeba było pomyśleć o stałym gospodarzu. Zeswatano ją z bratem naszej bliskiej sąsiadki Bielaczki, bezdzietnej zamożnej gospodyni, z synem byłego wójta z Młynisk, Romanem Matczakiem. Na wesele zmielono pszenicy w żarnach, zabito świniaka, mama napiekła placków. Jednak w przeddzień wesela wpadli na koniach żandarmi, zabrali do miasta świniaka i placki razem z moim ojcem. Żaren na szczęście nie znaleźli. Ojca na usilną prośbę zwolniono. Za grube pieniądze zwrócono częściowo zabrane mięso i placki. Wesele odbyło się na pół z płaczem. Potem wyszło na jaw, że niedaleki sąsiad Wojciechowski zwany „Biedką” zadenuncjował Niemcom o przygotowaniach do wesela. Był to wredny człowiek, koniokrad, zawistny o wszystko. Ojciec za to „przestępstwo” poszedł na kilka miesięcy do więzienia do Kalisza. Siedział w celi razem z rzezimieszkami i koniokradami, a mama rozpaczała, bo nikt nigdy nie siedział w więzieniu. Ojciec po powrocie do domu na Boże Narodzenie, opowiadał, że przeszedł dobrą szkołę jak zostać koniokradem, ale to na marginesie. Koniec roku 1918 zastał naszych chłopców dobrze przygotowanych przez „Strzelca” i pana Strojwąsa do uczestniczenia z bronią w ręku w dalszych wydarzeniach.
7. Nareszcie Polska
Wieść o rozbrajaniu Niemców, dotarła lotem błyskawicy i do naszej zapadłej wioski. Adam najbardziej przedsiębiorczy, pierwszy znalazł się w Kaliszu. Z dumą dźwigał karabin i rozbroił niejednego tak dawniej butnego Niemca. Z chwilą wybuchu nowej wojny z bolszewikami Ignaś, jako ochotnik zgłosił się do wojska w 1918 roku i został przydzielony do białych ułanów. Kochał on konie, ale zdawał sobie sprawę ile koń wymaga starania i opieki, ile trzeba przejść trudnych ćwiczeń. Praktyczny i wygodny Adam, ulokował się w kancelarii wojskowej w Kaliszu i wygodnie przeżył zawieruchę wojny. Razem z Ignasiem do ułanów poszli Adam Napadłek i Jan Popenda. Ten ostatni był ordynansem u naszego „Pana”, już teraz porucznika Strojwąsa. Ignaś był ślicznym żołnierzem. Kiedy przyjechał na urlop w mundurze z białymi epoletami z szablą u boku, w ułańskiej rogatywce, oczy się śmiały na jego widok. Był on nie tylko ładny z kędzierzawą czupryną, ale i bardzo dobry i czuły. Kiedy coś przeskrobał i mama się złościła, brał kij do ręki dawał go mamie i mówił „bijcie, ale nie wyzywajcie”. Pamiętam go, kiedy po pożegnaniu się ze wszystkimi, ze smutnym uśmiechem ucałował mnie jeszcze raz ze słowami: „rośnij siostrzyczko”. To było jego ostatnie pożegnanie. Z koszar ruszyli na front skąd przysyłał listy i karty z każdej nowej miejscowości. Wkrótce po jego wyjeździe zmarła jego ukochana Praksia. Przeziębiła się i nieleczona przez ojca i macochę poszła do grobu. Kolega Ignasia Adam Napadłek opowiadał mi, że Ignaś głęboko przeżył jej śmierć, stał się milczący i apatyczny. Kiedy zachorował chciano go odesłać do szpitala wojskowego na tyły, ale nie zgodził się, mówiąc, że to nic poważnego i że czuje się lepiej. Jednostka wojskowa Ignasia znajdowała się koło Zwiahla – Wołyńskiego, tocząc drobne utarczki z oddziałami bolszewickimi. Tego ranka wyruszył nieliczny patrol żeby zbadać położenie wroga. Ignaś zgłosił się na ochotnika, i wyruszyli. Wkrótce zauważyli mały oddział żołnierzy sowieckich i dowódca patrolu wydał rozkaz uderzenia na nich, będąc pewnym, że ich rozbije. Tamci rzeczywiście rzucili się do ucieczki, ale ukryta w lasku duża siła sowietów ukazała się naszym chłopakom. Wydany rozkaz do odwrotu pomieszał szyki i jadący dotychczas z Adamem Napadłkiem, Ignaś został w tyle. Paniczna ucieczka naszych uratowała im życie. Ignaś jednak nie wrócił do oddziału. Nie wrócił również jego koń. Morze ugrzązł w bagnie i nie zdążył uciec. Może zginął od ciosu szablą albo bagnetu? Było to 20 sierpnia 1920 roku. Wiadomość ta przyszła wkrótce do domu: ”zginął bez wieści”. Jeszcze słyszę rozpaczliwy krzyk mamy i szlochanie ojca. Spłakana uciekłam nad staw żeby tego nie słyszeć. Minęły pierwsze dni rozpaczy i żałoby całego domu. Mamę pocieszała wróżka, że syn żyje i wróci, bo przecież nikt nie widział jego ciała. Praca nie pozwoliła na bezczynny lament, zwłaszcza wiosną tego roku byliśmy na nowym dużym, ale zaniedbanym gospodarstwie, resztówce pofolwarcznej. Rodzice sprzedali dotychczas posiadane, mniejsze i w kilku kawałkach, gospodarstwo i dom we wsi.
Nabyte teraz 62 morgi ziemi, duże zabudowania pofolwarczne, przeznaczone były dla Ignasia, bo on miał być gospodarzem całości. Adam uczył się w Seminarium Nauczycielskim w Łowiczu a ja z Jankiem chodziliśmy do Gimnazjum im. Piotra Skargi w Liskowie. Ja skończyłam w 1920 roku I klasę a Janek II. Chodziliśmy codziennie pieszo przeszło 10 km tam i z powrotem, bez względu na pogodę ścieżkami polnymi, błotnistymi po deszczu, zasypanych śniegiem zimą.
Po tragicznej wiadomości wszystkie plany uległy zmianie. Adam nie wrócił do Łowicza, był teraz przewidziany do objęcia gospodarstwa. Dużo pracy wymagało doprowadzenie zaperzonej i pełnej kamieni ziemi, do stanu, który by zadowolił mojego ojca nauczonego porządku i akuratności. Kamienie z czasem zostały wyzbierane, chwasty wyniszczone, ziemia należycie uprawiona. Z kolei trzeba było remontować dom, przestawić stodołę i z dawnej owczarni pobudować oborę i stajnię oraz chlewy. Były już cztery konie i źrebaki od klacz, osiem krów dojnych, ładny buhaj, dużo świń i drobiu. Do koni było dwóch parobków, jeden do krów i służąca do doju i oprzętu. Dawny parobek i służąca stali się bogatymi gospodarzami, ale pracowali na równi ze służbą od rana, do wieczora, przy jednym stole jedli i ubierali jak inni, po chłopsku. Ale najstarszy Adam udawał dziedzica. Jeździł do bogatych sąsiadów na polowania, zapraszany był na wesela. W eleganckim ubraniu, rozparty w bryczce powożącego przez służącego, podbijał serca niewieście. Ożenił się mając 28 lat w 1922 roku z panną z podkaliskiej wsi Dobrzec. Pulchna blondynka, apatyczna i dość wykształcona (skończyła kursy księgowości w Kaliszu) umiała wykorzystać zainteresowanie swoją osobą pisząc rozpaczliwy liścik. Przeczytałam go i pamiętam słowa: „przyjeżdżaj, bo chcą zaprzedać mnie w niewolę”. Pojechał i sam został niewolnikiem. Rodzice niechętnie zgodzili się na to małżeństwo z mało posażną panną, miał on lepsze partie na widoku, pracowite i posażne dziewczyny. Bratowa moja okazała się zręczną dyplomatką. Oceniła nieprzeciętną osobowość ojca i umiała dać temu wyraz swojego zrozumienia i uznania. Takim postępowaniem zjednała dla siebie w gruncie rzeczy niechętnego jej teścia. Mama zajęła wobec niej niechętne stanowisko, a ona odpłaciła jej tym samym. Z jej przybyciem do naszego domu, weszło dużo nowego. Na swój sposób umeblowała mój pokój, przywiozła ładne sukienki i rzeczy. Dużo wolnego czasu spędzała ze mną i z mężem śpiewając ładne piosenki, opowiadając o różnych znajomych z Kalisza i ich życiu. Zadbała też o ładniejsze sukienki i palta dla mnie, bo mama zaharowana i niemająca pojęcia o innym życiu niż wiejskie na te sprawy nie zwracała uwagi. I tak się potoczyło nasze życie. Bratowa mając sprzymierzeńców, teścia, męża, mnie i nawet Janka, urządziła sobie życie według własnej woli, trochę tylko pomagając w gospodarstwie domowym, w pole nigdy nie wychodziła, najwyżej wtedy, kiedy nosiła drugie śniadanie, albo podwieczorek robotnikom. Mama zajmowała się kuchnią i ogrodem. Mieliśmy koło domu piękny ogród warzywny, po bokach zagonów pełno kwiatów, śliczne floksy, astry różnokolorowe i wiele innych. Agrest, porzeczki i truskawki a z boku ule z pszczołami. Dalej koło stawu rosły jabłonki z wczesnymi i późnymi owocami, czereśnia i grusze. Na tej czereśni przesiadywałam godzinami zajadając się soczystymi owocami.
Stawy były dwa, niewielki, ale dość głęboki na wysokość mojego wzrostu. Tuż przy brzegu rosła wierzba z poziomym nad wodą pniem, jakby stworzonym do siedzenia. To było moje ulubione miejsce do czytania. Była też obok altanka postawiona przez Adama i obsadzona przez mamę żółtymi wysokimi kwiatami ( nie znam ich nazwy, rosną one koło naszego domu.) W porównaniu z naszą byłą chatą i zabudowaniami, we wsi to był ogromny przeskok. Dookoła szumiące łany zbóż, pole pachnącej koniczyny, dorodne buraki. Za wyjątkiem jednego biednego sąsiada Nowaka. Było to małe, własne królestwo.
8. Zdobywanie wiedzy.
Ojciec mój pozbawiony możliwości zdobywania wiedzy, a spragniony jej jak chleba, za cel swojego życia postanowił obdarzyć nią swoje dzieci. Troje starszych zdobyło podstawowe wykształcenie rolnicze, ja z Jankiem będąc już w lepszych warunkach materialnych mieliśmy iść wyżej. Pierwsze kroki w tym kierunku to założone przez Ks. Blizińskiego, Gimnazjum w pobliskim Liskowie. Dwa lata wspólnej wędrówki z Jankiem polną drogą, zimą i latem do odległego źródła wiedzy, Liskowa. Wstawaliśmy około 6-ej, zimą było jeszcze ciemno. Mama szykowała coś ciepłego, przeważnie mleko, albo „smelkę” tj. wodę osoloną i okraszoną skwarkami z chlebem, bardzo to lubiliśmy. Do szkoły dostawaliśmy chleb posmarowany masłem, zawiniętym w gazetę(papieru śniadaniowego nie było). Po powrocie do domu około 3-ej popołudniu, czekał nas odgrzewany obiad, niezbyt treściwy, bo na wyżywienie nie zwracano u nas zbytniej uwagi, a i czasu miała mama niewiele do jego przygotowania. Do szkoły chodziłam z radością, bo była tam moja pani od polskiego, którą uwielbiałam, były ciekawe lekcje geografii, której uczył pan Pstrokoński lekcje historii i śpiewu. Z matematyki zawsze byłam na bakier, ale jakoś dawałam radę. Miałam też dobre koleżanki od serca: Olę Woźniakównę (późniejsza siostra zakonna) ze Strzałkowa, Pelę Paterównę i Helę Lemoicką z Domu Dziecka. Była także biblioteka prowadzona przez „moją panią”, która dawała mi wybrane przez siebie pasjonujące mnie książki. Czytałam, przy odpowiedniej pogodzie, idąc drogą ze szkoły, czytałam aż do późnego wieczora w domu. Książki to był mój świat nierealny, na którym budowałam moje przyszłe realne życie. Widziałam dookoła ciężką pracę rodziców, służących ludzi na wsi, ale sama jej nie zaznałam. Wędrówka do szkoły i z powrotem była bardzo męcząca, byłam przecież jeszcze dzieckiem 13 letnim, kiedy skończyłam 3 klasy gimnazjum w Liskowie i w 1922 roku rozpoczęłam naukę w gimnazjum im. Anny Jagiellonki w Kaliszu. Mieszkałam wraz z bratem Jankiem na stancji u nauczyciela Pstrokońskiego, który też przeniósł się z Liskowa do Kalisza. Do szkoły miałam blisko z ul. Łaziennej na Kościuszki, teraz Śródmiejską, bo tam początkowo była nasza szkoła w zwyczajnej kamienicy trzypiętrowej, (na dole było i jest dotychczas kino). Szybko przystosowałam się do nowych warunków, uczyłam się zachowania przy stole, jedzenia nożem i widelcem w towarzystwie Państwa Pstrokońskich i kilku uczniów od Asnyka będących również na stancji. Z lekcjami dawałam sobie radę, byłam zdolną niezłą uczennicą, cichutką i skromną. Brak bliskich koleżanek zastąpił mi brat, z którym po lekcjach chodziłam na spacery po parku, i zabawy z córeczkami naszych gospodarzy Marychną i Danusią. Bardzo lubiłam te dzieci, zwłaszcza malutką Danusię. Rodzice przyjeżdżali furmanką raz w tygodniu na targ do Kalisza. Tata ze zbożem i kartoflami. Mama z masłem, serem i innymi produktami. Za naszą stancję płacili przeważnie w naturze, przywożąc masło, ser, kaszę, mąkę, jajka, owoce i warzywa. Pierwszy rok szkolny minął szybko. Na wakacje przyjechaliśmy do domu, ja z promocją do kl. V, Janek do VI. Przyjechała również na letnisko p. Pstrokońska z córkami, siostrą Adą, wysoką przystojną około 27 lat panną i służącą Michasią.
To były wspaniałe wakacje, całą paczką chodziłyśmy do strugi kąpać się. Po jej drugiej stronie były zarośla, wśród których czerwieniły się krzaki jarzębiny. Przejrzyste wody, płytki piaszczysty brzeg, miejscami głębokie dno, a dookoła łąki pełne kwiatów. Ludzi żadnych nie było oprócz nas. Zachwycałam się zakątkiem, gdzie teraz są budynki „Sokołówki”. Wtedy rosły tu stare, pachnące żywicą sosny, a obok płynął mały strumyczek prawie zupełnie zakryty wysoką gęsta paprocią pierzastą. Szemrał on cichutko, a ja wsłuchiwałam się w tą delikatną melodyjkę i marzyłam….
Były to nieuchwytne odczucia dobra i piękna, z których miało się składać moje życie. A przecież to, które mnie otaczało było twarde i znojne.
Ciężka praca kosiarzy i pobieraczek przy żniwach, podczas letnich upałów, codzienna krzątanina w kuchni i obejściu. Przygotowanie posiłków dla pracujących, obrządzanie inwentarza wykonywane było przez najętych ze wsi robotników, przez służących i rodziców. Ja i brat przeznaczeni do innego lepszego życia, oprócz nauki nie byliśmy obarczani innymi obowiązkami. Czasem tylko włączaliśmy się biorąc udział przy zwożeniu zboża i układaniu snopów na „waszcie”, przy pasieniu krów. Przy młócce poganiałam konie zaprzęgnięte w kieracie, przy doju krów próbowałam również, kosiłam zielonkę dla świń i pomagałam zrywać liście z buraków dla świń. Janek chętnie chodził za pługiem i prosił ojca ażeby zostawił go w domu zamiast posyłać do szkoły.
Był on mniej zdolny, ale za to bardziej pilny ode mnie. Musiał kuć zwłaszcza łacinę i matmę, ale pomimo to został na drugi rok w VI klasie. Przyczynił się do tego jego trudny, chłopski charakter. Naraził się księdzu, który na lekcji religii zaczął atakować stronnictwa chłopskie. Janek zaprotestował przeciwko temu wtrącaniu polityki do religii. Wystarczyło to żeby wszechmocny wtedy klecha urobił mu jak najgorszą opinię. Janek przeżył tą klęskę bardzo głęboko, nosił się nawet z zamiarem samobójstwa (wyczytałam to potajemnie z jego pamiętnika). Usilne jego prośby żeby przerwać naukę, nie zdały się na nic. Ojciec był despotyczny i uważał, że jego plany, co do przyszłości jego dzieci są najlepsze. Adam miał zostać na dużym niepodzielnym gospodarstwie, Janek miał być weterynarzem, kończąc uniwersytet, ja również według własnej woli miałam skończyć wyższe studia (miała to być dentystyka).
A więc dalej kontynuowaliśmy naszą naukę. Ażeby zmniejszyć nasze koszty utrzymania w Kaliszu w 1925/26 roku szkolnym, zamieszkaliśmy z mamą i siostrzenicą Irenką Mazurkówną w wynajętym mieszkaniu na ul. Tureckiej. Żywność dowożono nam ze wsi, więc koszty utrzymania całej trójki były niewielkie. Dom z ogrodem, w którym mieszkaliśmy był własnością Niemców, Mantajów. Ona zagorzała Niemka, twarda i szorstka, on łagodny i pod pantoflem żony. Prowadzili skup zboża od przejeżdżających na targ chłopów. Mieli czworo dzieci: Anitę i Irmę i chłopców Helmuta i Romana. Ładna była podrastająca czarnooka Irma, Anita podobna do matki nie była pociągająca. Ta znajomość w latach okupacji, odegrała dużą rolę w naszym życiu, bo przyjacielskie stosunki z nimi wykorzystaliśmy pomagając nie jednemu, (Anita pracowała w Arbeitsamcie) zagrożonemu naszemu znajomemu, w zameldowaniu i uzyskaniu pracy. Zawarliśmy wtedy również przyjaźń z mieszkającą wraz z córką i synem w tym samym korytarzu wdową po generale carskim. Byli to emigranci rosyjscy, uciekinierzy, ocaleni od niechlubnej zguby w nowym komunistycznym ustroju. Nadia, trochę narwana, miała śliczne aksamitne ciemne oczy i zarabiała trochę, grając na fortepianie dzieciom w przedszkolu. Kola pięknie grał na skrzypcach, był w VI klasie u Asnyka.
Małe dochody tej rodziny nie były przeszkodą w ich wielkiej gościnności. Jeżeli mieli coś lepszego do zjedzenia, zaraz zapraszali naszą mamę i nas. Mama z kolei odwzajemniała się jak przywozili nam z domu masło, ser czy owoce.
Cóż godnego uwagi mogło być w tym roku, może koklusz Irenki, która swoim kaszlem nie dawała nam spać, może wrzód na moim policzku, który przecinał dr Cegłowski, a ja wyłam z bólu a może pierwszy list miłosny od chłopca ze Szkoły Rzemieślniczej w Liskowie!!!?
Poznałam go na balu w tejże szkole w Święta Bożego Narodzenia. Chociaż mróz był siarczysty pojechaliśmy bryczką dobrze opatuleni, Adam z żoną, Janek, młoda nauczycielka z naszej wsi no i ja ubrana w białą spódniczkę układaną i bluzkę również białą z marynarskim granatowy kołnierzem z białymi tasiemkami. To był nasz szkolny galowy mundurek. Bawiłam się cudownie z chłopcami ze szkoły, jako, że byłam jedyną młodą dziewczyną, bo reszta to byli starsi goście i nauczyciele z liskowskich szkół. Otóż jeden z tych chłopców, którzy mnie obtańcowywali napisał do mnie list z czułościami i chciał nawiązać ze mną korespondencję. Naturalnie byłam z tego bardzo dumna pokazałam list wszystkim w domu, ale nie odpisałam na niego i na tym przygoda, zakończyła się.
W domu było gwarnie i wesoło, bo było już dwoje dzieci Adama, Ignaś trzyletni i Danusia urodzona 2 lutego 1925 roku. Na wakacje przyjechała moja koleżanka Luta Hofmanówna, siostra naszego korepetytora Henia podciągającego mnie i Janka z niemieckiego, a Janka także z łaciny, Janek nie chciał już drugi raz zimować w tej samej klasie. Luta, wieczna śmieszka, bawiła nasze towarzystwo rówieśników ze wsi, z którymi spotykaliśmy się wieczorami, chodziliśmy na spacery w stronę lasu ze śpiewem i hałasem, budząc wiejskie psy.
Pod koniec wakacji, na spacerze w stronę Zakrzyna, poczułam się źle. Ledwo przyszłam do domu. Krzyczałam z bólu, kiedy ojciec wiózł mnie do lekarza – księdza w Koźminku, a potem do szpitalika w Liskowie. Skończyło się na operacji w szpitalu kaliskim prawie w ostatniej chwili przed katastrofą. Było to ostre zapalenie ślepej kiszki. Co drugi dzień opatrunki, bo zebraną w jamie brzusznej ropę, wysuszali sączkami przez otwartą jamę. Piszczałam z bólu i dostałam przezwisko „piszczka”.
9. Ostatnia klasa.
Rok szkolny 1926/27 rozpoczął się beze mnie. Leżałam w szpitalnym łóżku odwiedzana przez Lutkę i koleżanki, mama przynosiła mi różne smakołyki i pyszną wędlinę z najlepszego sklepu w Kaliszu p. Tschapke ojca mojej koleżanki, Tyli Tschapkówny. Janek przychodził ze swoim przyjacielem Dziuńkiem Smolcem. Rozmawiając z moimi gośćmi czułam na sobie jego wzrok, który wywoływał we mnie dziwne wzruszenie. Może to były pierwsze sygnały dalszego uczucia.
Po wyjściu ze szpitala trzeba było zabrać się do nauki, żeby odrobić stracony czas. Z pomocą w lekcjach fizyki i matmy ofiarował się Dziuniek bardzo dobry uczeń z tych przedmiotów, z innymi a zwłaszcza polskim dałam sama radę. Mieszkaliśmy teraz bliżej śródmieścia na ul. Tureckiej, naprzeciwko więzienia w pokoju z kuchnią. Po odrobieniu lekcji zbierali się u nas Janka koledzy z Asnyka i moje koleżanki. Bawiliśmy się w różne gry towarzyskie i nieraz wraz z naszą mamą, zaśmiewaliśmy się do łez z przezabawnych sytuacji. Podczas Świąt Bożego Narodzenia, Dziuniek, który spędził je u nas, wyznał mi swoją miłość. Było to cudowne uczucie czyste, jak niepokalana biel śniegu pokrywająca wtedy pola. Nie trzeba było słów, wystarczyło patrzeć w swoje oczy, w których odbijała się miłość. Po powrocie ze świąt podczas zabawy w listonosza dostałam list od Dziuńka z „czerwoną pieczęciom”. To był nasz pierwszy pocałunek. Tego uczucia nie zapomnę do końca życia. Kilka miesięcy przed maturą, zapełnione wkuwaniem, wiosną w parku wczesnym rankiem, potem w domu odrabiając zadania z Dziuńkiem, płynęły jak we śnie. Matura zdana pomyślnie, normalne rozdanie świadectw bez żadnych uroczystości i „żegnaj szkoło”! Żegnajcie beztroskie lata!
10. Nowy etap życia.
Nie przeczuwałam, że zacznie się tak tragicznie zakończenie naszej miłości.( mowa tutaj o Dziuńku, miłości Pani Antoniny.) Bez słowa wyjaśnienia, dostałam list doręczony mi przez naszego kolegę, ażebym zniszczyła nasz wspólny pamiętnik i zapomniała. Był to cios tym boleśniejszy, że nie wiedziałam, z jakiej przyczyny to się stało. Nie chciałam nic wyjaśniać i narzucać się. Cierpiałam w samotności, pozbawiona nawet brata Janka, odbywającego po maturze, służbę wojskową. W tą osobistą porażkę, stokroć boleśniej wtargnęła śmierć do naszego domu. Mój bratanek, ukochany przez wszystkich, rozumny nad wiek, pozostawiony z młodszą siostrzyczką Danusią w pokoju sypialnym, gdzie była świeczka i zapałki bawiąc się ogniem, zapalił na sobie koszulkę. Kiedy po otworzeniu sobie dwóch drzwi, wbiegł do kuchni gdzie wirowano mleko i nie było słychać jego rozpaczliwego krzyku, już tylko rąbek koszulki tlił się koło szyi. Po odwiezieniu go do szpitala, najpierw bryczką do Koźminka, a potem autobusem do Kalisza (karetek pogotowia wtedy nie było) zmarł po kilku godzinach. Pozostał po nim w naszych uszach jego rozpaczliwy krzyk bólu i rozpacz. To był okrutny cios, zwłaszcza dla bratowej. Zamknęła się ze swoim bólem w sypialni, nie chciała widzieć nikogo. Inni musieli zająć się pracą, a ta daje zapomnienie. Przy końcu września wyjechałam do Warszawy na Uniwersytet. Lata szkolne 1927/28 i 28/29 nie wiele mi dały zdanych egzaminów, bo zaliczyłam tylko fonetykę u prof. Doroszewskiego. W pierwszym roku szkolnym mieszkałam u dalekich krewnych mamy, Kicińskich na ul. Pięknej, a na wiosnę razem z koleżanką Olą Toberówną w Komorowie, dokąd dojeżdżałyśmy kolejką E.K.D (elektryczna kolejka dojazdowa).
Słuchanie bardzo ciekawych wykładów profesorów: Tatarkiewicza – filozofia, Witwickiego – psychologia, już mniej ciekawych Szobera- gramatyka i innych wybitnych uczonych, a poza tym towarzyskie spotkania, kino, teatr i opera od czasu do czasu, pochłaniały cały czas. Jednak, kiedy kładłam się spać z poczuciem samotności i bólu zraszałam łzami poduszkę. Nie miałam nikogo serdecznie bliskiego, chociaż żadnych braków materialnych nie odczuwałam. Ojciec, co miesiąc przysyłał 100 złotych, co w owym czasie było dużo (wartość prawie jednego tucznika), ale wydatki na życie, mieszkanie, opłacenie na Uniwerku czesnego, kupno skryptów czy książek, też dużo kosztowało.
W domu trzeba było dobrze łamać głowę, żeby starczyło na podatek, zapłacić służącym i najemnikom i duże sumy na meliorację, którą ojciec na własny koszt przeprowadził u siebie. Moja nauka była dużym obciążeniem. Jak się później okazało wysiłek rodziców nie przyniósł mi żadnych korzyści materialnych w późniejszym moim życiu. Wakacje 1928 roku zdecydowały o moim dalszym losie. Sprawiło to przybycie do nas ciotecznego mojego brata Janka Matczaka.
11. Początek końca.
To lato zdecydowało o przyszłości nie tylko mojej, ale i przyszłej mojej rodziny. Zafascynowanie nieprzeciętnym, pokrzywdzonym przez los kuzynem zrodziło zbliżenie tak zwykle zwane „miłością”. Z mojej strony uczucie litości oraz współczucia, z jego strony męska agresja. Jakże trudno bezstronnie ocenić nasze wzajemne uczucia. Trudno było się oprzeć okazywanemu mi uwielbieniu, czułym słowom, kwiatom rzucanym przez okno, kiedy budziłam się rano. Nie myślałam o przyszłości, poddając się jedynie miłej dla mnie chwili obecnej. Czułam się wywyższona jego uczuciem. Były jednak chwile refleksji, że to jest złe i krzywdzące dla nic niepodejrzewających rodziców. Budził się bunt, że oszukuję ukochanego i uwielbianego ojca. Wtedy słyszałam opowiadanie, że nie jest on taki ja myślę, że ojciec nie jest taki święty. Przecież mógł zapobiec bezsensownemu pierwszemu małżeństwu Janka, bezwzględnie podobno wykorzystał go po schronieniu się w Koźlątkowie, kiedy odszedł z legionów (po ich internowaniu w Szczypiornie). Z jego płaszcza legionowego uszyto płaszcz dla Ignasia, a za pracę przez całe lato u owdowiałej mojej siostry Józi, kupiono mu na jarmarku burkę i zwolniono go przed zimą. Te fakty podkopały wyobrażenie o szlachetności mojego ojca. W czasie długich rozmów, jakie prowadziliśmy, podczas gdy montował radio dla Adama, poznałam ciężkie od dzieciństwa jego życie rodzinne z ojcem nałogowym alkoholikiem. Potem pobyt w Niemczech na „robotach”, praca ponad siły chłopca, obrządzanie świń w domowym gospodarstwie, prześladowanie przez kolegów i nauczycieli w szkole niemieckiej. Wyzwiska: Polnische Schwein (polska świnia), bicie do nieprzytomności przez policję, bo nie chciał się przyznać do wybicia szyby, ale przyznał się do wybicia zębów nauczycielowi kopnięciem, kiedy ten okładał go kijem na ławie, za podłożenie koledze stalówki pod tyłek, kiedy ten siadał na ławce. Niemcom chodziło o to żeby załamać małego Polaka i zmusić go, do przyznania się do czynu, o którym wiedzieli, że nie zrobił. Ale nie zdołali tego dokonać. Według tych opowiadań był ten mały chłopak gorącym patriotą, wzorował się na historycznych bohaterach polskich, o których czytał w polskich gazetach i książkach. Wyobrażał sobie, że jest jednym z nich i na swój sposób walczył z niemieckimi kolegami i bił ich, kiedy tylko dopadł. Powrót do Polski, praca w cegielni przy urabianiu i wożeniu gliny, zabieranie wypłaty przez ojca na wódkę, pierwszy sprzeciw i samodzielny zarobek oddawany matce. Potem ucieczka z domu do legionów, przygody wojenne, często humorystyczne, barwne jak również tragiczne. Powrót do domu już bez ojca, który wywędrował w nieznane, ukrywanie się u wujka tj. mojego ojca i wkrótce niefortunny ożenek z panną starszą od siebie prawie o dziesięć lat a narzuconą mu przez przebiegłą teściową. Wstąpienie do podchorążówki, walki z bolszewikami w 1920 roku. Jako bohaterski obrońca Włocławka poznaje pannę, sierotę, udziela jej pomocy i nie zważając na poprzednie małżeństwo, bierze ślub kościelny za indultem. Koniec tragiczny. Zjawia się poprzednia małżonka. Pan porucznik sądzony za bigamie, zostaje skazany na 2 lata więzienia z wydaleniem z armii. Po odbyciu kary więziennej w Grudziądzu bez aureoli sławy zjawił się u swojej miłości, dla której poświęcił swoją karierę, ale nie został mile przyjęty. Cóż mógł ofiarować pannie z dobrego domu oprócz przywiązania. Rozkład małżeństwa nastąpił szybko, znalazł się inny adorator ze swojej sfery, trzeba było znosić upokorzenia i wymówki. Pozostało jedno: odejść.
I wtedy udał się do wujka, bo tylko jego miał z rodziny, matka już nie żyła. Wyspowiadał się przed nim, otrzymał rozgrzeszenie i radę żeby zdobył niezależną pracę i nie narzucał się, kiedy jest zbędny. Brat mój Adam po skończeniu kursów dla dozorców melioracyjnych prowadził roboty melioracyjne w Zakrzynie i chętnie przyjął kuzyna, jako praktykanta. Tak stworzono warunki dla naszej miłości. Ponieważ i ja nie miałam po swoim zawodzie miłosnym z Dziuńkiem nikogo bliskiego, uczucie okazywane mi przez człowieka nieprzeciętnego, a skrzywdzonego przez los znalazły oddźwięk w moim sercu. Byłam dla niego dobra i czuła. Słuchałam z przejęciem jego opowiadań, które mi imponowały i wynosiły ponad innych znanych młodych ludzi. Poddałam się jego osobowości, chociaż zewnętrznie był biednie ubranym, mało atrakcyjnym mężczyzną. Kiedy po roku uzyskał dyplom technika melioracyjnego, zarabiał dużo, a nasz wzajemny stosunek nareszcie został zauważony, wyznałam naiwnie ojcu, że się kochamy. Brutalność ojca, potraktowanie mnie jak „kupy błota”, uderzenie, oświadczenie, że pójdę z domu bez koszuli i zakaz spotykania się, sprawiły, że skorzystałam z wyjazdu do Warszawy po uprzednim wymuszeniu na mnie oświadczenia, które posiadam, ażeby zerwać z moją dotychczas tak kochaną rodziną.
Oddałam bratu Jankowi 100 zł, dane mi na wydatki w Warszawie przez ojca. Odesłałam całą wyprawę, pościel, bieliznę, sukienki na ul. Piękną, gdzie miałam mieszkać u kuzynów Kicińskich i tak jak stałam poszłam na ślepo z człowiekiem, z którym związałam się na złe i dobre. Miałam nadzieję, że dostanę pracę i będę kończyć studia, ale okazało się to utopią. Byłam zdana jedynie na opiekę ukochanego. Wspólne postanowienie, że zostaniemy razem to był początek zerwania z rodziną, koniec dotychczasowego życia. Koniec normalnego opartego o pewne wartości majątkowe urządzenia życia rodzinnego. Dosłownie w jednej koszuli odeszłam z dostatniego domu, w którym poniżano moje czyste uczucia, zmieszano mnie z błotem i żądano upokorzenia i skruchy. Tylko mama okazała prawdziwe uczucie, ale ona nic nie znaczyła, podporządkowana woli męża. Jej łzy były ciężarem na moim sumieniu, ale odwrotu już nie było. Opuściłam dom 30 września 1929 roku wyjeżdżając na studia do Warszawy i wróciłam w styczniu 1940 roku, wskutek zawieruchy wojennej. Zostało za nami 10 lat borykania się z prymitywnym pełnym niedostatku, a jednak samodzielnym życiem.
12. Pierwszy etap.
Na drugi dzień po przyjeździe do Warszawy, rano, dozorca przyniósł kartkę, że czeka na mnie ten, którego miałam się wyrzec. Wyszłam razem z bratem Jankiem i długie godziny chodziliśmy wspólnie po ulicach. Janek przemawiał do naszego rozsądku, tłumaczył, w końcu zostawił nas samych. Wtedy dopiero powiedzieliśmy sobie o podwójnej grze ojca, który obiecywał, że nie będzie stał nam na przeszkodzie, jeżeli Jaśku uzyska rozwód biorąc jednocześnie od nas obojgu oświadczenia na piśmie. Powiedziałam o biciu, o pogardzie okazywanej mi, o tym, że liczy tylko na mój majątek. Postanowiliśmy nic nie brać, ani moich rzeczy, ani pieniędzy danych mi z domu. Już nie wróciłam na ul. Piękną gdzie miałam mieszkać. Pojechaliśmy do Kalisza do chrzestnego Jaśka, Mąkoszy, zatrzymaliśmy się dopóki nie pobrał zapłaty za wykonane przez lato prace melioracyjne. Było tego dużo około 1000 zł. Z tym kapitałem mieliśmy zdobyć świat, ale nie mieliśmy nawet własnego kąta. Zatrzymaliśmy się w Rawie Mazowieckiej z nadzieją otrzymania, jakiej pracy i dojeżdżania przeze mnie na Uniwerek. Skończyło się na wynajęciu mieszkania, kupnie najpotrzebniejszych rzeczy i naczyń, trochę bielizny, sukienkę i palta dla mnie, oraz kołdry i poduszki. Przez zimę przejedliśmy resztę pieniędzy. Jaśku odbywał długie podróże po okolicy żeby naprawiać radia, ale nie zawsze udawało mu się zarobić parę groszy. Siedziałam w zimnym mieszkaniu, czekając na jego powrót, trochę czasu zajmowało gotowanie, o którym nie miałam pojęcia i oglądania zrujnowanej wieży książąt Mazowieckich po drugiej stronie rzeczki Rawki. Nasze mieszkanie w zimnej oficynie znajdowało się naprzeciwko tejże baszty. Osłodą tych dni było nasze wzajemne uczucie. Poza sobą nie mieliśmy nikogo na świecie. Z nadejściem wiosny postanowiliśmy ruszyć dalej, jak najdalej od znajomych okolic, bo kiedy Jaśku pojechał do Warszawy do biura melioracyjnego celem starania się o pracę, powiedziano mu w zaufaniu, że mój brat Adam był już przedtem, ażeby wyrobić mu jak najgorszą opinię. Spodziewano się pewnie w domu, że wrócę, kiedy nie będziemy mieli środków do życia. Za pozostawione graty miał nasz sublokator nauczyciel przesłać 100 zł należności pod nadesłany mu adres.
Z resztą oszczędności ruszyliśmy za Bug, na Polesie, gdzie planowane były wielkie prace osuszające błota poleskie z nadzieją, że tam pracy nie zabraknie. Jednak i ta nadzieja zawiodła. Kryzys gospodarczy ogarniający nie tylko nasz kraj, spowodował wielkie bezrobocie.
W Brześciu n/Bugiem nie planowano żadnych prac melioracyjnych z powodu braku funduszów. Kilka kilometrów, na północ od Brześcia w odległej wiosce za rzeką Leśną w Skokach, znalazł Jaśku pół domu do wynajęcia. W drewnianej chacie krytej słomą były puste trzy małe pokoiki, raczej alkowy. W jednym tylko była podłoga, dwa miały ubity tok z gliny. Za kilka złotych zadatku, gospodarz, niejaki Raczek przywiózł nas z naszymi tobołkami do tych niskich, ciemnych, ale przytulnych pokoików.
13. Wieś Skoki i dalsze perypetie.
Raczkowie, którzy zajmowali drugą połowę domu, przyjęli nas serdecznie jak własną rodzinę. Byli to Polacy jedyni z pośród Rusinów zamieszkujących tą wioskę. Z fury gałęzi, zakupionych za radą p. Raczka, z lasu z ładnych brzozowych gałęzi zrobił Jaśku etażerkę stół i łóżko. Parę makatek i serwetek wyszytych zimą w Rawie Mazowieckiej przyozdobiły nasze lokum. Skoki to wieś należąca dawniej do rodziny Niemcewiczów, dawniejszy pałac właścicieli został zajęty przez szkołę. W pobliżu płynęła przez łąki urocza rzeka Leśna pełna zakrętów i zarośli, chodziliśmy na jej brzeg, aby podziwiać ryby pływające pod powierzchnią, bo wędki nie mieliśmy, aby je schwytać. Resztki zapasów z ubiegłego roku, kończyły się. Czekaliśmy z niecierpliwością na przesyłkę za pozostawione naszemu sublokatorowi w Rawie meble, była to ostatnia deska ratunku, nasz kapitał zakładowy.
Na szczęście nasz dłużnik okazał się człowiekiem uczciwym i przysłał nam owe 100 złotych. Za tą sumę w jednym pokoiku urządziliśmy sklepik, w którym był cukier, zapałki, nafta, sól i inne drobiazgi. Towar przynosił z Brześcia w worku, mój małżonek, ażeby zarobić na tym parę groszy. Zajmował się również reperacją radioodbiorników w pobliskich wioskach, a nawet bogatemu młynarzowi zmontował duże radio lampowe.
Lato upłynęło w tym romantycznym otoczeniu śpiewnej wsi ruskiej, poznawaniem ich życia codziennego i w ogólnej życzliwości. Młodzież schodziła się wieczorami do nas ciekawa nowych „panów”. Śpiewali na kilka głosów swoje pieśni i słuchali naszych opowiadań. Jesienią zorganizowaliśmy nawet kurs pieczenia z instruktorką z Brześcia. 12 Grudnia 1930 roku, wieczorem urodziła się Jasia nazwana przez ojca Jasnotką. Przyszła na świat w dniu urodzin swojego ojca. Był przy tym nawet lekarz i akuszerka z Brześcia, co komentowano z podziwem w wiosce. U nich wystarczyła tylko „babka”. Młodzi zbierali się nadal u nas i uczyli się sztuki: „ Jak kapral Szczapa wykiwał śmierć”. W karnawale 1931 roku zostaliśmy zaproszeni przez znajomego wojskowego do Brześcia, do świetlicy wojskowej z naszym zespołem. Pojechałam również, jako sufler. Pojechałam z naszą mającą rok Jasią, siedziała cichutko ze mną w budce suflera. Była w ogóle nadzwyczajnym dzieckiem poważnym i towarzyskim. Sztuka odniosła wielki sukces, były brawa i miłe przyjęcie w kantynie, a potem jazda saniami po puszystym śniegu.
Muszę powrócić do roku 1931, otóż na wiosnę tego roku, zachęceni przez ajenta wzięliśmy na raty wirówkę do mleka. Ludzie zaczęli przynosić mleko pełne, a brali odwirowane. Ze śmietany robiliśmy masło i Jaśku sprzedawał je do sklepów w Brześciu. Jako człowiek przedsiębiorczy postanowił uruchomić własny sklep w Brześciu i w nim sprzedawać własne produkty. Nie mając żadnych środków na urzeczywistnienie tych zamierzeń napisał list do swojego chrzestnego w Kaliszu, żeby do nas przyjechał, jako przyszły pracownik. Ku naszemu zdumieniu zjawił się nie tylko chrzestny, ale i jego żona z córką Reginą i jej narzeczonym Stefanem. Reginie nie podobała się zapadła wiocha, wyobrażała sobie inne wygody. Po kilku dniach zażądała pieniędzy na podróż powrotną do Kalisza i ulotniła się razem z narzeczonym. Wkrótce napisała list po mamusię i tą także trzeba było wyekspediować na swój koszt, niedługo potem wyjechał chrzestny. Zostaliśmy ogołoceni z dotychczasowych zarobków i zadłużeni u ludzi dostarczających nam mleko. Firma odebrała wirówkę z powodu niepłaconych rat, a wpłacone przepadły. Musiałam wysłuchiwać wyzwisk pokrzywdzonych ludzi, którym nie było skąd oddać należności. Tak zakończył się sen o karierze. Nie mam pojęcia, jakim cudem przeżyliśmy ten rok. Pewnie z drobnych zarobków za montowanie radioodbiorników. Znajomy policjant z Motykał, zięć naszych Raczków widząc nasze położenie radził udać się do komisarza policji w Brześciu, który przez swych podwładnych, poszukiwał dzierżawcy do swojej działki osadniczej. Egzamin u pana komisarza wypadł pomyślnie zwłaszcza, że był on również legionistą. I tak, mroźnego, słonecznego, skrzącego się od śniegu dnia, przyjechaliśmy koleją z Brześcia do stacji Domaczewo, z małym tobołkiem i rocznym dzieckiem, opatulonym, w co było można. Króciutka droga przez las, kawałek szosą na południe i znaleźliśmy się przed własnym, drewnianym domem, do którego mieliśmy klucz. Czysty romantyzm. Dookoła lasy sosnowe obsypane śniegiem, cisza, biel dookoła i żadnego śladu człowieka.
14. Dąbrówka. Pan Czarnożyński.
Nareszcie własny dom i nowy warsztat pracy: ziemia, teraz pokryta śniegiem. Duży dom. Duża kuchnia i piec kaflowy, korytarz i dwa duże pokoje od południa z weneckimi oknami i piecami. Żywiczny zapach nowych belek, z których jest zbudowany. Po niskich malutkich pokoikach w Skokach to wymarzona przystań. Ale cóż, kiedy mróz siarczysty, mieszkanie zimne i żadnego opału. Tylko świeże sosny kilka kroków od domu. W kuchni tylko szeroka drewniana ława, na której sadzamy naszą roztropną, spokojną Jasnotkę nadal opatuloną jak w drodze i idziemy z siekierą po świeże gałęzie. Dużo dymu, niewiele ciepła, ale jakoś temperatura podniosła się parę stopni. Jasia nakarmiona zasnęła. Trzeba było szukać jakiegoś sąsiada, żeby zdobyć słomy do zaścielenia łóżka zrobionego z drążków. Niedaleko około 1 kilometra wydobywający się dym zdradził wykopaną w ziemi ziemiankę a w niej rodzinę osadników polskich z córką. Słoma się znalazła, bo byli oni, jako tako zagospodarowani. Mieli konia i krowę i parę mórg uprawionej przez siebie ziemi i jako tako skleconą obórkę. Na budowę domu czy obory nie starczało pieniędzy, byli zadowoleni z tego, co mieli. Ziemianka była cieplejsza i przytulniejsza od naszej pańskiej willi. Z nadzieją, że zima wkrótce się skończy, urządziliśmy się, jako tako w kuchni a ojciec rodziny wyruszył do pobliskiego miasteczka Domaczewa, ażeby znaleźć, jakie możliwości przetrwania w tej nowej, jakby się zdawało, beznadziejnej sytuacji. Miłe miasteczko od wschodu otoczone lasem, zamieszkałe przez Żydów i kilka rodzin polskich tj. doktora, sędziego, aptekarza, księdza i kilku innych, było również miejscowością letniskową dla Żydów z Brześcia. Ładne wille drewniane gościły latem także gości. Jaśku umiał nawiązać kontakt z Żydami, kiedy przedstawił się, jako dzierżawca wielkiego komisarza policji. Uzyskał kredyt na pierwsze wydatki, a to było najważniejsze żeby nie umrzeć z głodu.
Wkrótce przyszła wiosna, a z nią nowe możliwości. Żydzi z Domaczewa trzymali krowy, które latem pasł ze swoimi synami, pastuch Mikoła na bezpańskich okolicznych działkach, przeznaczonych dla osadników wojskowych. Bydło wyganiano całym stadem, rano, a przyganiano wieczorem. Mikoła znał każdy zakątek, gdzie rosła dobra trawa i wszystkie wodopojów. Żydzi wypłacali mu, co miesiąc ustaloną cenę za każdą krowę, co stanowiło nie małą sumkę, przy dużej ilości krów. Jaśku w mig pojął nadarzającą się okazję, ażeby podzielić się dochodami z zamożnym pastuchem. Przedstawił się, jako pełnomocnik wszystkich przyszłych właścicieli działek i zgodził się na dalszy ich wypas pod warunkiem zapłaty pewnego procentu od każdej sztuki bydła. Mikoła się zgodził i tak zdobyliśmy dochód, który pozwolił nie tylko przetrwać, ale kupić konia i zasiewy. Kartofle posadziliśmy również, chociaż bez gnoju i nawozów. Dziecko zabieraliśmy ze sobą w pole i nieraz była rozpacz małej, gdy oddalaliśmy się od niej za daleko. Wiosną zjawił się pan komisarz. Wysoki, przystojny, nobliwy pan w średnim wieku około 40-ki, bardzo grzeczny i życzliwy. Zażyczył sobie przesadzenia sadu posadzonego przez niekompetentnego ogrodnika na kopczykach, posadzenia przywiezionych krzewów ozdobnych, koło domu, nie wspominając o zapłacie za te prace. Dzierżawca powinien być wykonawcą woli pana, a nie samodzielnym gospodarzem. Życzenia były spełnione nic w zamian nie otrzymując. Wynagrodzeniem były nawleczone na sznurek guziki od munduru policyjnego, przywiezione w darze przez mamę komisarza naszej małej ślicznej i mądrej Jasnotce, oraz dwa stare krawaty. Ażeby zapewnić opiekę dziecku i odciążyć mnie od ciężkiej pracy, bo wkrótce miała urodzić się Zosia, postarał się Jaśku o służącą z pobliskich Mościc Dolnych, Hanusię Chorąży. Była to stara panna, która swoje życie poświęciła siostrze wdowie i jej synowi Michałowi. Miała ona nieduże gospodarstwo koło Bugu. Dorosły Michał jeździł furmanką do prac ziemnych za Bug. Jednak zamiast zarobku pozostał dług zaciągnięty na kupno konia, bo prace zostały przerwane z powodu ogólnego kryzysu gospodarczego. Dług trzeba było spłacać, więc Hanusia pozostawiła gospodarstwo siostrze, a sama poszła na służbę. Był to zacny człowiek ta Hanusia. Stała się nam najbliższym przyjacielem w tym obcym świecie. Kochała nasze dzieci, Zosię przyjęła na świat zanim przyjechała akuszerka. Mizerne plony zebraliśmy pod koniec lata, ale dla nas wystarczyłyby. Pan komisarz nie licząc naszych zbiorów wziął pożyczkę na kupno dwóch krów, którą my mieliśmy spłacać. Krowy zostały kupione, musiałam sobie przypomnieć jak się doi. Bolały mnie ręce, bo jedna doiła się bardzo ciężko i dodatkowo kopała. Hanusia odeszła od nas, bo nie mieliśmy, czym płacić, ale często nas odwiedzała i nadal byliśmy przyjaciółmi. Pan komisarz polecając kupno krów nie pomyślał, że przez zimę trzeba je karmić. Nasze zapasy szybko się wyczerpały, trzeba było dokupywać słomy a przy końcu drzeć poszycie słomianego dachu. Ażeby kupić lepszą krowę trzeba było tą kopichę najprzód sprzedać. Kiedy się to stało przyjechał na drugi dzień p. komisarz, powiadomiony na pewno przez swoich szpiegów, którzy pilnie śledzili każdy nasz krok. Już teraz nie był grzeczny i dobrze wychowany, ale bezwzględny i twardy. Nie słuchał żadnych wyjaśnień. Stało się jasne, że nie możemy u niego zostać.
Już poprzedniego lata będąc w Brześciu załatwił Jaśku w Urzędzie Ziemskim wszystkie formalności i nabył na własność 10 ha ziemi na 40 lat spłaty. Była to działka przylegająca do działki Czarnożyńskiego, porośnięta lasem z małymi kawałkami wykarczowanymi, uprawianymi przez Rusinów ze wsi Kobełki. Była tam dolinka porośnięta gęstym zagajnikiem, pełna cietrzewi tokujących wiosną bez pamięci i innego ptactwa. Nazywaliśmy ją „ Ptasim Rajem”. Może i ten fakt nabycia na własność kawałka ziemi, był solą w oku samowładnego pana. O zamieszkaniu na własnej działce nie było mowy. W Domaczewie znalazł się sklep spożywczy, spółdzielczy do objęcia oraz 2 małe klitki mieszkalne. Z powodu konkurencji sklepów żydowskich i braku kapitału sklep dogorywał, ale jakoś przeżyliśmy zimę, biorąc od żydków towar na krótkoterminowy kredyt. Na wiosnę ochrzciliśmy Jasię i Zosię. Chrzestną obydwu była Hanusia. Biedniutki poczęstunek dla chrzestnych to wszystko, na co było nas stać. Było mi ogromnie smutno, czułam się tak osamotniona, myślałam o domu i rodzinie na zawsze utraconej. Dotychczasowa, wielka harmonia uczuć pod wpływem gorzkich przeżyć zakłócona, co prawda chwilowymi nieporozumieniami, pozostawiła bolesne rysy, łagodzone jednak wielką czułością wzajemną.
15. Na swoim.
Kiedy powiał ciepły wiatr wiosenny 1934 rok wyruszył Jaśku biorąc siekierę, szpadel, piłę oraz trochę jedzenia, na naszą prawie dziewiczą działkę. Pierwszą czynnością było wykopanie ziemianki i obudowanie jej palikami. Długo i ja nie wytrzymałam w miasteczku. Zlikwidowaliśmy interes i wyruszyliśmy pieszo z tobołkami i dziećmi na „swoje”, pod gołe niebo, bo dachu na ziemiance jeszcze nie było. Był jednak wrzos i mech i to było na pokrycie. Ziemianka była dość obszerna, stanęły w niej 2 łóżka zbite z drążków i stół. I tak zaczęło się „ lato leśnych ludzi”. Gotowałam na ognisku przez pierwsze dni, potem mieliśmy już parę cegieł i płytkę kuchenną. Chleb i zupki gotowane na ognisku to było nasze i dzieci pożywienie. Gorzej było, gdy przyszedł deszcz i zalał ogień, ale na szczęście słoneczko prędko wyglądało, a z nim i nadzieja na przetrwanie. Mając trochę pieniędzy za sprzedaną krowę u Czarnożyńskiego, bo pieniędzy za nią Jaśku nie oddał, kupił konia i wóz z hołoblami. To było źródło naszego utrzymania. Codziennie rano szykowało się wóz gałęzi na sprzedaż. Żydki płacili za nie od 1-1,50 zł, za grubsze 2,50 złote. Za to kupowało się ¼ kg cukru, trochę słoniny, mąki i kaszy. Chleb piekłam u dość dalekich sąsiadów. Wiozło się rozczyn z dzieżą, na miejscu wyrabiałam bochenki i czekaliśmy na jego upieczenie. Starczyło takie pieczywo na tydzień. Było to piękne pogodne lato wypełnione pracą. Po sprzedaniu drzewa, karczowanie nowych kawałków pod uprawę na jesień i klecenie domu, ażeby nie zamarznąć przez zimę. Był on obity deskami i z zewnątrz ogacony mchem z normalnym dachem poszytym słomą. Przy nim przycupnęła stajenka dla konia. Żyto skosiliśmy z trzeciej części uprawianej przez Rusinów. Pobierałam z brzuchem pod nosem, bo w listopadzie miała urodzić się Wandzia. Na jej przyjęcie był dom z kuchnią do gotowania, piecem do chleba i ze ścianką ogrzewaną dzielącą kuchnię od pokoiku. Byłam szczęśliwa, kiedy przywiezione z Domaczewa okno i drzwi zasłoniły otwory, przez które hulał już jesienny wiatr. Szpary między deskami zalepiłam gazetami, które jednak przy silnym wietrze poruszały się jakby oddychały. Meble naturalnie swojej roboty i była nawet podłoga. Biedna była nasza chudoba, kołdra, lichy koc, ciepła burka i inne łaszki. W trosce o dzieci napisałam pierwszy list do Koźlątkowa z prośbą o przysłanie pierzyny, których było u nich tak dużo, że wisiały nawet na górze. Zamiast pierzyny, dostałam list od ojca, od którego zrobiło mi się gorąco. Napisał żebym powróciła do domu zostawiając „bękarty” ojcu. Na takie dictum zrozumiałam, że gdybym nawet miała zginąć, nigdy nie zostawię mojej rodziny. A groziło nam wielkie niebezpieczeństwo, bo pan już, jako nadkomisarz wytoczył Jaśkowi sprawę za kradzież krowy, a ponieważ nie miał, z czego odzyskać tej sumy, żądał kary więzienia. Na sprawie został jednak ośmieszony, bo jak wynikało z zeznań świadków, na krowy nie dawał nic żeby je wyżywić i jeszcze oskarżał o kradzież krowy, za którą płaciło się pożyczkę, a więc była własna. Nie pomyślał ten pan, co stanie się ze mną i dziećmi, gdyby rzeczywiście zapadł wyrok więzienia. Ale kara boska nie minęła go. Jego nowy dom nie wiadomo, z jakiej przyczyny, spłonął, a pierwszy, który był przy pożarze i starał się go gasić był ten, którego oskarżał. Wobec swojego nieszczęścia ocenił tą pomoc, dziękował za nią i przepraszał.
Wandzia urodzona 22 listopada 1934 r. Nie odczuła bardzo mroźnej tego roku zimy. Drzewa było pod dostatkiem, więc kuchnia rozgrzana do czerwoności i ciepła ścianka wewnętrzna, dawały dość ciepła. Dzieci nie miały nawet kataru, a malutką kąpałam codziennie. Naszym źródłem utrzymania była nadal sprzedaż drzewa, ale nie długo, bo na skutek mrozu i lichego odżywienia, szkapa padła przy furce gałęzi. Parę złotych za skórę, uprząż i wóz starczyło na kupno pierzyny od naszej kumy Hanusi. Mieliśmy zboże na chleb pieczony już w swoim piecu, trochę kartofli w kopczyku i jakoś przeżyliśmy zimę. Na wiosnę 1935 roku zatruliśmy się wszyscy pierwszymi grzybami „ babimi uszkami”. Jaśku i dzieci byli nieprzytomni, ja pierwsza, bo zjadłam najmniej, przyszłam do siebie. Zabiłam jedną z dwóch kur, które mieliśmy. Rosół z niej podreperował moje siły tak, że mogłam z drugą kurą iść do Domaczewa i za pieniądze z jej sprzedaży kupić po trochu cukru, słoniny i mąki. Moi chorzy mieli się lepiej i powoli wszyscy przyszliśmy do siebie. W dwa dni potem, ogromna niespodzianka. Mieliśmy niespodziewanych gości. Wynajętą furmanką przyjechała wdowa po sędzim i sekretarz sądu z Domaczewa. Dowiedzieli się z skądś o naszym nieszczęściu, zebrali pomiędzy znajomymi i sami od siebie pieniędzy i zakupili dla nas większą ilość cukru, mąki, tłuszczu, przywieźli pszennych chlebów i bułek, których nie widzieliśmy od dawna. Ta bezinteresowna życzliwość i pomoc powróciła mi wiarę w ludzi, której pozbawił mnie ojciec swoim okrutnym listem. Domek nasz, chociaż biedny, ale schludny, obsadzony zielenią robił miłe wrażenie. Dzieci też były ładne i grzeczne. Naszym gościom podobał się ten cichy kąt. Jednak nowe lato, już bez konia nie dało możności dalszej egzystencji, a na niczyją pomoc nie można było liczyć. Państwo nie miało funduszy, aby pomagać osadnikom pożyczką. Każdy musiał radzić sobie sam. Wobec zbliżającej się zimy byliśmy bezbronni.
16. Nowa tułaczka.
W nadziei na uzyskanie, jakiej pracy, przenosimy się do Domaczewa, do dwóch wynajętych pokoików, od dwóch chłopców sierot pracujących już na siebie. Tutaj niespodziewanie zjawia się mój brat Janek w przejeździe z Wołynia, gdzie był na matlenizacji koni. Było to bolesne powitanie w tej nędznej wegetacji, w jakiej nas znalazł. Zostawił nam, co mógł, parę koszul dla Janka i 100 złotych, sumę dawno przez nas niewidzianą. Nareszcie sobie sprawiłam zimowe palto za 15 zł, a reszta została na czarną godzinę. Janek zaproponował, że weźmie ze sobą Jasię (miała już 5 lat i była nad wiek rozgarnięta i ładna). Miała ona odegrać rolę pośrednika pojednania i wzruszyć dziadka. To było nie do przyjęcia, bo nasza rodzina była dla nas wszystkim.
Po Bożym Narodzeniu w nowym 1936 roku, kiedy wszystkie starania w celu uzyskania pracy, zawiodły znów na oślep z tobołkami i dziećmi, w czasie silnych mrozów, wiedliśmy do pociągu jadącego do Brześcia. Mieliśmy tam znajomego, z którym sami biedni podzieliliśmy się tym, co mogliśmy, kiedy był on w beznadziejnej sytuacji. Zatrzymaliśmy się u niego parę dni. W tym czasie Jaśku udał się do Związku Legionistów gdzie był znany jeszcze z czasu, kiedy byliśmy u nadkomisarza Czarnożyńskiego. Starał się wtedy o zapomogę na zagospodarowanie. Co prawda nic nie uzyskał, ale stoczył zwycięską walkę z prezesem związku, Żydem, Mastbaumem, który kazał go wyrzucić za drzwi, ponieważ wszedł do niego bez specjalnej przepustki. Koledzy legioniści oburzyli się na to postępowanie i Żyda usunęli z tego stanowiska. Teraz chętnie przyszli z pomocą i wyjednali nam zapomogę z urzędu dla bezrobotnych na założenie sklepu. Lokal na sklep, wraz z kuchnią i pokojem, znalazł się, ale w niezbyt korzystnym punkcie. Pieniędzy na towar było niewiele, konkurencja bogatego bliskiego sklepu Rusina Dranki, dającego na kredyt, wielka. Po kilu miesiącach egzystencji, sklep zamarł śmiercią naturalną, tak jak i inne podobne zakładane z zapomogi dla bezrobotnych. To był nieudany przez rząd eksperyment. A bezrobocie w tym czasie było ogromne. Poznaliśmy wielu bezrobotnych. Byli to młodzi ludzie pełni sił i chęci podjęcia każdej pracy, a jednak bezradni i zrozpaczeni. Jaśku jednak nie poddał się. Chociaż sklep zbankrutował, my przez ten czas odżyliśmy i ubraliśmy siebie i dzieci. Znów z pomocą Związku Legionistów przenieśliśmy się do Kobrynia i Jaśku objął kierownictwo sklepu spożywczego spółdzielczego, który mówiąc nawiasem również dogorywał. Po jego likwidacji znalazła się praca w magistracie w charakterze technika przy brukowaniu ulic. To był rok 1937. Mieszkaliśmy teraz u rodziny liliputów tj. dwóch braci i siostry. Byli wszyscy bardzo mili i dzielni. Tu urodził się 14 maja 1937 roku tak bardzo oczekiwany syn, Januszek, tu po ośmiu latach po raz pierwszy usłyszałam w radiu głos ojca przemawiającego na wystawie w Liskowie. Nagromadzona gorycz i tęsknota znalazły ujście w łzach tak często teraz wylewanych w ukryciu, żeby Jaśku i dzieci nie widziały stabilizacja trwała niedługo. Przy robotnikach ubliżył swojemu przełożonemu, który zwrócił mu uwagę i został natychmiast zwolniony. Byłam zrozpaczona. Z czwórką dzieci znów na łasce opatrzności, a była szansa na spokojne i dostatnie życie. Przenieśliśmy się do śródmieścia. Mieliśmy inteligentnych znajomych p., Błockich, których odwiedzaliśmy, chodziliśmy do kina. Jasia, najstarsza w naszej nieobecności opiekowała się maluchami. I znów nowa niewiadoma, co dalej?
17. Dalej na wschód.
Mój brat Janek, powiedział kiedyś do mojego Jaśka: „ty jesteś jak kot, zawsze upadniesz na cztery łapy”. I rzeczywiście znów za sprawą Związku Legionistów koncesje na prowadzenie podhurtowni tytoniowej w miasteczku Antopolu. Nie mając gotówki trzeba było do prowadzenia tego interesu wziąć wspólnika z kapitałem. Taka koncesja była udzielana przez monopol państwowy tylko wybrańcom, więc nie trudno było o takiego, który miał pieniądze a nie miał przywileju. I tak znaleźliśmy się w położonym na skraju bagien poleskich w typowo białoruskim miasteczku. Rynek, w którym była nasza pod hurtownia i parę uliczek wybrukowanych „kocimi łbami”. Na skraju miasteczka zamieszkaliśmy w oddzielnym drewnianym domku, specyficzne zabudowania z lamusami i drewutniami. Tutaj Jasia mając już siedem lat poszła do szkoły powszechnej zaraz do II klasy, bo czytała płynnie i nieźle pisała. Nie uczyliśmy jej wcale, sama nie wiadomo jak zaczęła czytać. Byłoby nareszcie dobrze, gdyby nie choroba dzieci. Cała czwórka, a więc i roczny Januszek dostały kokluszu. Męczyły się okropnie dzień i noc, a ja przy nich. Poradzono nam, że jedyne lekarstwo to zmiana powietrza. No, więc znów wędrówka z powrotem do naszej Dąbrówki z żywicznym zapachem sosen. Ale nasz domek zajęty był przez biednych bezdomnych ludzi. Więc chwilowo przygarnęli nas sąsiedzi Rosińscy. Pan domu został w Antopolu i pilnował handlu, od czasu do czasu przyjeżdżając do nas. Dzieci wkrótce wyzdrowiały i całe dni spędzały na słońcu. Jasia chętnie pomagała w pieleniu chwastów naszej gospodyni, a kiedy Wandzia też chciała to robić, zabroniła jej mówiąc: ty jesteś stworzona na panią. A naprawdę obie były ładne, tylko Wandeczka była delikatniejsza. Zosia dawała sobie sama radę z ubieraniem i jedzeniem, ale jeszcze wciąż czekaliśmy, że chociaż późno, zacznie nareszcie mówić. Januszek był cichutki, prawie nigdy nie płakał. Mając stały dochód i sporo pieniędzy, postanowiliśmy już teraz pobudować solidny dom. Cieśle ze wsi Dąbki, Polacy zgodzili się za przystępną cenę, pobudować go z drzewa z naszej działki. Żywiczne sosny zostały porżnięte na grube belki i przez lato stanął na skraju „Ptasiego Raju”, zgrabny domek pokryty papą, ale wewnątrz bez podłogi i drzwi. Przeniosłam się do niego z dziećmi na początku jesieni. W Antopolu mieszkanie było zlikwidowane, miałam zimę spędzić na miejscu, chociaż wcale mi się to nie uśmiechało. Zbliżał się poród, bo normalnie, bez środków antykoncepcyjnych musiałam ponosić skutki wzajemnych uczuć. Krawcowa w Antopolu, biorąc miarę na sukienkę, którą mi szyła namawiała mnie żebym przerwała ciążę, a ona ułatwi mi to. Strasznie wyrzekała na niewdzięczność dzieci, które po dorośnięciu okazują się nie warte żeby je wydać na świat. Nie słuchałam jej, dla mnie dzieci były wszystkim. A mój małżonek nie przejmował się jak sobie poradzę w niewykończonym domu, zimą sama już z piątką dzieci. Przyjechał do nas we Wszystkich Świętych, przyszła też odwiedzić nas Hanusia. Już wtedy poczułam lekkie bóle, myślałam, że dlatego, że przeziębiłam pęcherz, ale Hanusia zrobiła alarm i spowodowała, że z całą czwórką przenieśliśmy się, aby mieć opiekę w razie porodu do bliskiego sąsiada, Marczuka, który mając tylko jedną izbę, nie odmówił pomocy. Przywiózł nawet akuszerkę do porodu. 2 Listopada 1938 roku przed południem przyszedł na świat malutki, ładny chłopaczek, a dopiero po tygodniu, przyjechał na chwilę tatuś, żeby go zobaczyć. Mieszaliśmy tam wraz z gospodarzami ich dwójką dzieci i naszą piątką (razem 10 osób) cielakiem i kurami pod piecem, około dwóch tygodni. Był zaduch niesamowity, przez otwarte okno, dziecko łyknęło zimnego powietrza i dostało zapalenia płuc. W między czasie w naszym domu, założono podłogę, drzwi i okna, więc przenieśliśmy się do siebie. Tutaj było już, czym oddychać. Na malutkie plecki druga sąsiadka postawiła bańki i dziecko wyzdrowiało. Ale zbliżała się mroźna wschodnia zima, do Domaczewa po zakupy daleko. Nie zgodziłam się zostać sama z dziećmi na odludziu w tak ciężkich warunkach. Nie napisałam, że latem dostałam z domu przesyłkę pieniężną 200 złotych (od Adama). Za 100 zł okupiłam dzieci i siebie, a 100 zł dałam na zakup towaru do hurtowni. Miały, więc dzieci buciki i ubranka, można, więc było wyruszyć w nową podróż z powrotem do Antopola. Zamieszkaliśmy teraz w rynku, jednym dużym pokoju wynajętym (od Żyda), wraz z wielkim łożem i szafą. Była tu także kuchnia do gotowania i duży piec kaflowy. Było cieplutko i zacisznie. Dziewczynki ubrane, wychodziły na spacer, Januszek niemrawy, ale cichy i spokojny. Sławuś śliczne, rozkoszne dziecko. Wszyscy syci i zadowoleni. Po przezimowaniu, nasz wspólnik nie zgodził się na dalszy podział zyskiem z obrotów. Zaproponował niewielkie odstępne i po wypłaceniu tegoż, sam został właścicielem.
18. Ostatni rok za Bugiem 1938-39 rok.
Już wcześniej Jaśku załatwił w Domaczewie dzierżawę z właścicielem dużego domu w rynku, w którym mieścił się klub sportowy z bufetem. Mój małżonek jak zwykle z fantazją, a bez realnych przewidywań sprowadził rodzinę bezrobotnego dworaka, poznanego w Antopolu z myślą, że ten zamieszka w naszej chacie w Dąbrówce będzie pracował na roli, a my w miasteczku rozwiniemy handel i będziemy robić majątek. Zamiary spełzły na niczym. Nasz bezrobotny nie chciał słuchać o zamieszkaniu na odludziu i o pracy na roli. Trzeba było odstąpić mu część mieszkania i utrzymywać wraz z rodziną póki nie znalazł sobie zajęcia. Do klubu prawie nikt nie przychodził, spodziewanych zysków z bufetu nie było. A więc pozostał powrót na „swoje stare śmieci”. Ziemia była obsiana trzeci snop, przez Rusinów z Kobyłki. Pieniędzy starczyło jeszcze na kupno konia i wozu, a nawet nareszcie własną krowę, co prawda „kopichę i bodzichę”. Wandzia zaatakowana kiedyś przez nią nie uciekała, ale okładała ją kijem krzycząc: mamusiu, tatusiu radujcie. Jako 4 ½ latka wykazała wielką odwagę. Lato w pachnącym żywicą, nowym domku, przy względnym dostatku, było bardzo przyjemne. Zapowiadała się nareszcie stabilizacja naszego życia. Niestety wybuch wojny 1 września 1939 roku przekreślił dziesięcioletnie usiłowania dojścia do normalnego życia. Pogodne upalne dni 1 września 1939 roku przeżywaliśmy patrząc z okna naszej chatki, na uciekających samochodami szosą w stronę Włodawy wyższych wojskowych z rodzinami. Czasem wstępowali do nas na chwilę postoju, gotowałam im wodę, a dzieci patrzyły jak zajadają różne smakołyki. Nas Ci państwo jakby nie widzieli zajęci paniczną ucieczką. Po tych sytych na szosie pojawiali się z kolei motocykliści, potem furmanki konne, a nareszcie tłumy pieszych. Za tymi uciekającymi w popłochu, nie wiadomo dokąd, jechały samochody niemieckie ostrzeliwujące z karabinów maszynowych. Nawet naszą chatkę także pomacali kulami. Jeden z tych uciekających, zaszedł do nas i już z nami pozostał. Był to mój siostrzeniec, Heniek Matczak syn Józi. Uciekał pieszo przez całą Polskę tak jak wyszedł z domu w ubraniu, jednej koszuli i letnich pantoflach. Gdzieś po drodze zdobył porzucony rower, za który przed przybyciem do nas jakiś uciekinier dawał mu paręset złotych (było to wtedy dużo). Poradziliśmy mu żeby dogonił tego człowieka i sprzedał rower, bo przecież dalsza ucieczka nie miała sensu. I tak dom nasz stał się przystanią dla łącznika z dawnym moim światem i utraconą rodziną. Po kilku dniach szosa opustoszała z uciekających. Raptem zza lasu od strony Brześcia, wypełzły szare potwory. Były to czołgi niemieckie. Mój małżonek z Heńkiem, ogarnięci paniką i podobno chęcią walki wyruszają na poszukiwanie polskiej armii na wschód. Niedługo jednak powrócili. Ja z dziećmi schroniłam się po ich odejściu dalej od szosy, u samotnej kulawej sąsiadki. Łuny pożarów, detonacja z wysadzanych mostów na Bugu, gromadka małych dzieci pozostawiona tylko pod moją opiekę, to pierwszy tydzień wojny, która dotarła do nas zza Buga. Skończyła się szybko wycofaniem wojsk niemieckich i pojawieniem się na szosie ruskich niepozornych pojazdów bojowych. Została ustalona granica na Bugu, a my wszyscy mieszkańcy Polski „dobrowolnie” głosowaliśmy za przyłączeniem nas do ZSRR. Przedtem już powrócili z nieudanej pogoni za polskim wojskiem, mój małżonek i Heniek Matczak. Przygotowywaliśmy się do przetrwania zimy gromadząc żywność. Mieliśmy żyto na chleb, kartofle i mleko od krowy. Heniek bardzo ciekawy życia w komunizmie wybrał się do Brześcia z zamiarem wędrowania dalej w głąb Rosji. Nie chciał słuchać naszych perswazji żeby siedział na miejscu u nas. Powrócił bardzo szybko ze skrzypcami, nie troszcząc się o to, że nie ma butów, ani ubrania na zimę. Kiedy przycisnął mróz skonstruował coś w rodzaju łapci na drewnianych podeszwach ciosanych siekierą. W Domaczewie brakło soli, nafty i chleba, o kupieniu odzieży czy butów nawet marzyć nie było można. Kosztowały te rzeczy majątek. Kiedy skończyła się sól, jedliśmy bez soli, zamiast lampy świeciliśmy łuczywem, a dym uchodził specjalnym okapem nad kuchnią, do komina. Ale głodni nie byliśmy. Był chleb i różne zupki z kaszy i kartofli. A ja powracałam myślą i marzeniem do Koźlątkowa, wypytując Heńka o najdrobniejsze szczegóły z życia mojej ukochanej, wytęsknionej wsi i rodziny. Jaśku słysząc te nasze niekończące się rozmowy, postanowił sprawdzić jak wojna obeszła się z moimi ukochanymi i jeżeli to będzie możliwe przywiezie dla Heńka, jaki przyodziewek i buty. Przed Bożym Narodzeniem udało mu się z domu naszej kumy Hanusi, przeskoczyć przez zamarznięty Bug unikając patrolujących żołnierzy radzieckich, i po drugiej stronie niemieckich. Z ogromnym niepokojem oczekiwaliśmy jego powrotu i wiadomości o najbliższych. W nocy 1 stycznia 1940 roku obudziło nas stukanie do okna. To powrócił zwiastun dobrych nowin, przynosząc poza tym dawno niewidziane smakołyki: cukier, słoninę a także buty i kożuszek dla Heńka, oraz ciepłą bieliznę. W podróży miał mnóstwo przygód, przechodząc dwa razy przez dwie granice, jedną na Bugu, drugą pomiędzy Generalną Gubernią i „Warthegau”, którą utworzyli Niemcy w Polsce. W Koźlątkowie wszyscy żyli, a na wiadomość, że Heniek żyje i jest u nas zapanowała wielka radość, bo opłakiwano go już, jako zabitego. Mieliśmy wrócić wszyscy do rodziny o ile to będzie możliwe, bo przebaczono nam i oczekiwano powrotu, a to nie było takie łatwe. Przejście przez Bug z pięciorgiem małych dzieci było wykluczone, bo to równało się ze śmiercią, albo więzieniem. Na szczęście sprzyjająca okoliczność wyjazdu miejscowych Niemców, (raczej Holendrów) osiedlonych jeszcze za Jagiellona nad Bugiem, w ramach porozumienia Niemców z Rosją, do niemieckiej ojczyzny posłużyła do przyłączenia naszej rodziny do ich transportu. Niemcy ci byli całkowicie spolszczeni, nie znali niemieckiego języka a pastor odprawiał ich nabożeństwa po polsku. Przybyła komisja niemiecka nie mogła się z nimi porozumieć, a mój mąż znając doskonale niemiecki okazał się jedynym tłumaczem i dlatego dostał bilety przejazdu dla siebie i całej rodziny. Kiedy je otrzymał prawie w ostatniej chwili przed wyjazdem błyskawicznie sprzedaliśmy żydkom z Domaczewa, co tylko się dało (krowę, konia i inne rzeczy), a bliscy sąsiedzi zabrali wszystko, co zostało. My mieliśmy tylko toboły z pościelą, odzieżą, której było niewiele i trochę żywności. Wyjazd jednak przedłużył się o parę dni. Wróciwszy ze stacji musieliśmy koczować na podłodze, bo wszystko sąsiedzi pozabierali. W połowie stycznia podczas 30 stopniowego mrozu nareszcie załadowano nas do bydlęcych wagonów i ruszyliśmy do Brześcia. Normalnie jechało się około godziny, my tą trasę pokonaliśmy po kilku dniach. Co chwilę rosyjscy żołnierze wpadali do wagonów, robili rewizję, a pociąg stał godzinami. To powtarzało się bez końca. Zimno i głód dokuczał, a najbiedniejsze były dzieci. Jakoś jednak żywi i zdrowi dojechaliśmy do Brześcia, a tam przez Bug do Terespola. Zakończyła się nasza dziesięcioletnia tułaczka na Polesiu.
Dalsze losy Pani Antoniny również nie były usłane różami, przewija się w nich za dużo osobistych spraw, które są własnością tylko Jej i rodziny.
W 1940 roku wróciła wraz z rodziną do swojej rodzinnej wsi, przeżyła śmierć jednego dziecka, malutkiej Jagusi, śmierć dziecka była dla niej niepojętym nieszczęściem, ale życie toczyło się dalej. O wojennych latach przeżytych w Koźlątkowie pisze tak: ,, (…)Lata najcięższych walk, ogromnych zmagań walczących narodów, zbrodni hitlerowskich, słabym echem docierały do zapadłego kąta naszej wsi. O obozach koncentracyjnych, w których znaleźli się: Roman Matczak, Antoni Tomczak (nauczyciel) i Franciszek Wojciechowski nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Jakieś mgliste wieści dochodziły o zabijaniu ludzi zastrzykami, ale brzmiały one niewiarygodnie. Wysiedlono i wywieziono do Niemiec część rodzin ze wsi Kożlątków. ( od redakcji według informacji ustnych mieszkanki wsi: w obozie zginęli Roman Matczak, Antoni Tomczak, szczęśliwie wrócił do domu Franciszek Wojciechowski).
W 1945 roku znów rodzina Pani Antoniny wyruszyła na tułaczkę, szczęśliwym miejscem okazała się miejscowość Wiślinka na wybrzeżu. W owej miejscowości pani Antonina została kierowniczką szkoły podstawowej, o czym możemy przeczytać na stronie szkoły https://www.spwislinka.szkolnastrona.pl/index.php?p=new&idg=zt,96&id=4076&action=show
W 1953 Pani Antonina wraca znów do rodzinnej wsi i osiedla się na zapisanych jej 5 morgach ziemi. Gospodaruje na tej ziemi i z Myśla o dzieciach buduje dom, płyną lata ciężkiej i znojnej pracy, ale jest u siebie. Zostaje z najmłodszą, ale już przecież dorosłą córką Marią i razem kończą budowę nowego domu z myślą o wnukach Pani Antoniny. 20 października 1970 roku umiera jej mąż po ciężkiej chorobie.
Należy jeszcze wspomnieć, że w Koźlątkowie czynnie angażuje się w prace Wiejskiego Koła Gospodyń, prowadzi piękną kronikę, którą również dziś można jeszcze podziwiać i czerpać z niej wiadomości.
Pani Antonina dożyła 100 lat, cały czas opiekowała się nią jej córka Maria wraz z rodziną.
Zmarła 28 czerwca w 2008 roku, cichutko we śnie…zostawiając po Sobie ogromną pamięć we wspomnieniach wielu ludzi….w moich też…pamiętam, że zawsze jak się do Niej zajrzało to lubiła opowiadać i miała przepyszne miętowe, bardzo mocne cukierki w metalowej szkatułce.
Autor : Paprotka
5 Odpowidzi na Wspomnienia Antoniny Matczak